HEAVEN AND HELL 1969
Wysoce cenię ten album. To moje wielkie odkrycie ostatnich miesięcy.
Rok 1969 to był moment w historii muzyki popularnej, gdy epoka psychodelicznego rocka powoli przemijała, a jej miejsce zastępowało ambitniejsze podejście do komponowania. Nowe dokonania cechowała większa dojrzałość. Dawne naleciałości były nadal słyszalne, unosiły się nad niemal każdym dźwiękiem, jednak kompozycje stawały się coraz bardziej wyszukane.
Ten okres - przez wielu uznawany za najciekawszy w muzyce młodych - obfitował w wielu interesujących wykonawców, nawet jeśli wciąż jeszcze tkwiących jedną nogą w minionej epoce rocka, to powoli definiujących kształtujący się właśnie rock progresywny.
Najwcześniejszy moment takiego podejścia do muzyki jest szczególnie ciekawy. Dużo tu odważnych eksperymentów dźwiękowych, prób wyjścia poza typową formę piosenki. Każdy zespół miał do zaoferowania coś od siebie. Trudno uwierzyć, jakie pomysły były wówczas w stanie zaoferować rockowe zespoły - często przy użyciu wciąż dość prymitywnych technik nagraniowych, przy czym nie było mowy o spędzaniu w studiach długich miesięcy, tak jak ma to miejsce obecnie. Co bardzo ważne - wtedy progresywny rock był rzeczywiście progresywny.
Lubię to naturalne, żywe brzmienie, które udawało się w tamtym czasie uzyskiwać. Już wkrótce miało ulec to degradacji, zaś z każdym kolejnym rokiem produkcja płyt stawała się coraz bardziej wycyzelowana. Niemal każda grupa miała swój styl, nawet jeśli jedni inspirowali się drugimi, a niektórzy byli epigonami, to ostateczny efekt był zawsze frapujący. Już nigdy później tak nie było.
1. When I Move
2. Tobacco Ash Sunday
3. Mary Roberta (Part One)
4. Praying For Reprieve
5. How Do You Feel
6. Heaven And Hell
7. Quickenut - Devil's Daughter
8. Mary Roberta (Part Two)
9. Melancholy Lady
10. Don't Shoot Me Down
11. Girl Of My Dreams
12. Mary Roberta (Part Three)
Skład -
Mark Griffiths - Guitar
Dave Jenkins - Guitar
Alan Greed - Lead Vocals And Organ
Roger Swallow - Drums
Steve Miller - Bass Guitar And Backing Vocals
W tym całym natłoku zdarzeń pojawiła się, wydana przez wytwórnię Philips, płyta brytyjskiej grupy Harsh Reality 'Heaven And Hell'. Można 'Heaven And Hell' postawić w jednym szeregu obok płyt takich grup jak Velvett Fogg, Andwella's Dream, Woody Kern, Pesky Gee, Arcadium czy Writing On The Wall.
Jedyny album Harsh Reality to dzieło rzeczywiście zasługujące na uwagę. Mogę o nim pisać w samych superlatywach.
Postaram się uporządkować swoje myśli.
Na płycie zamieszczono dwanaście stosunkowo krótkich nagrań, w których kwintetowi udało się uzyskać posępną, niemal cmentarną atmosferę, ale także pewnego rodzaju melancholijny nastrój. Czasami muzyka staje się ciężka. Mówiąc krótko, jest tu wszystko co wówczas w muzyce popularnej było najciekawsze, w dodatku zagrane w przekonywujący sposób.
Słychać pewne wpływy Procol Harum i Traffic. Zapewne sprawiają to ciężkie dźwięki organów Hammonda, obok dwóch gitar dominujące w aranżacjach, ale też głos wokalisty przypomina barwą śpiew Gary Brookera i Steve Winwooda.
Co odróżnia Harsh Reality od tamtych zespołów, to zdecydowanie bardziej wyeksponowane owe dwie gitary. Brzmienie jest ostrzejsze i bardziej dynamiczne. Trzeba przyznać, że panowie Mark Griffiths i Dave Jenkins grają z wyczuciem i smakiem. Utwory są zróżnicowane, chociaż tworzą spójną, jednorodną całość. Tak właśnie powinien brzmieć prawdziwy rock progresywny.
Pomiędzy piosenki wpleciono powracającą trzy razy miniaturę 'Mary Roberta'. Za każdym razem był to inny utwór. Pierwsza część, to akustyczna impresja na gitarze akustycznej z dyskretnym towarzyszeniem sekcji rytmicznej. Druga i trzecia część mają już charakter atonalny. 'Mary Roberta Part Two' zaczyna się od akustycznej partii z poprzedniego fragmentu, tym razem z towarzyszeniem fortepianu. Jednak za chwilę gitara zanika, a pojawia się krótki kobiecy monolog na tle dźwięków fortepianu i różnych odgłosów. Natomiast ostatnia część, to już wyłącznie różne kakofoniczne efekty dźwiękowe - rozmowy, krzyki, kobieca wokaliza, pogrywający coś nieskładnie fortepian oraz szarpanie strun gitary. Wszystko to urywa nagłe pojedyncze uderzenie perkusji.
Może to wydawać się bardzo proste, ale odpowiednio skomponowane i wstawione we właściwe miejsce robi wrażenie.
Każda z piosenek zasługuje na uznanie.
Album charakteryzuje się przestrzennym, potężnym brzmieniem.
W dwóch pierwszych nagraniach słychać wpływ bluesa. Otwierający płytę rytmiczny 'When I Move' ozdobiono partią harmonijki ustnej, w środkowej części zawiera sola gitary oraz organów Hammonda.
Czwarty z kolei 'Praying For Reprieve' to zagrany w wolnym tempie główny temat i składające się z pojedynczych dźwięków partie gitary elektrycznej, prowadzącej rodzaj dialogu z pełnym dramatyzmu śpiewem wokalisty. Środkowa i końcowa część posiadała odmienny charakter, nabierała tempa, przeistaczając się w przesycone dramatyzmem improwizacje.
Tytułowy 'Heaven And Hell' bliższy był bezpretensjonalnej piosence pop, zwłaszcza za sprawą urokliwych chórków pojawiających się na wysokości refrenu. Właśnie to nagranie sprawiło, że ta płyta zwróciła moją uwagę. Natomiast 'Melancholy Lady' jest - co sugeruje już tytuł - melancholijny i rzeczywiście poruszający, jak cała płyta - zagrana z wdziękiem piosenka w środkowej części zawiera lekko swingującą część instrumentalną.
Znalazło się jeszcze miejsce na rhythm and bluesowy 'Don't Shoot Me Down' czy porywający 'Devil's Daughter', gdzie w hałaśliwej, instrumentalnej środkowej części dwie gitary elektryczne i organy Hammonda niemal prowadziły ze sobą zaciętą rywalizację.
Nie ma co opisywać wszystkich nagrań. Płyta zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem i zawsze zaskakuje czymś nowym. Gdy słucham takich płyt jestem zadowolony, że poznaję takie dokonania, uważam wówczas, że odkrywanie tych wszystkich zapomnianych zespołów ma sens.
Niestety, z niezrozumiałych dla mnie powodów ta udana płyty nie sprzedawała się wcale i obecnie jest sporym rarytasem - oryginalne brytyjskie - niestety nie było innych - tłoczenie osiąga cenę ponad 400 funtów.
Być może się powtarzam w swoich opisach. Być może popadam w banał pisząc o muzyce. Ale to są tylko moje odczucia, które staram się przenieść na ekran monitora.
Na koniec spostrzeżenie.
Od dawna rock progresywny stał się strasznie jałowy i na dobrą sprawę termin PROGRESYWNY nic już nie oznacza. Stał się pustym określeniem na coś, co rzekomo jest ambitne i przełamuje pewne konwencje przyjęte w muzyce, młodym zespołom wydaje się zaś, że taka propozycja musi być pretensjonalna, poważna i plastikowa. Czyli dużo syntetycznych brzmień i niemal sterylna gra gitary, basu i perkusji. I do tego jakiś ponury głoś śpiewający o otaczającym nas okrutnym świecie. Coś strasznego.
Tymczasem zupełnie nie o to chodzi. Nie wiedzieć czemu dzisiejsi wykonawcy za wzór progresywnego rocka obrali sobie wykonawców takich jak Marillion, Camel, Yes czy późniejszy Genesis. Przy czym pozbawiając swoje poczynania odrobiny dystansu i humoru, brakuje w tym polotu i wyobraźni, czyli tego, co w progresywnej muzyce najważniejsze. Gdzie u tych młodych zespołów blues, folk czy jazz? Gdzie próba wprowadzenia jakiegoś innego, mniej typowego instrumentu? Nie ma nic z tych rzeczy. Jedynie syntetyki i sztuczna oprawa. Nie rozumiem tego i nawet mnie to odrobinę złości.
Koniec.