Pokazywanie postów oznaczonych etykietą heavy-rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą heavy-rock. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

DEF LEPPARD

EARLY YEARS 1979-81




Wreszcie.
Oficjalnie wydany zestaw niemal wszystkich zarejestrowanych dokonań wczesnego - dla wielbicieli ciężkiego rock prawdopodobnie najlepszego - wcielenia Def Leppard w składzie z gitarzystami Petem Willisem i Stevem Clarkiem.
Brakuje bodaj tylko materiału, który w 1985 roku ukazał się na LP wyłącznie w Belgii jako 'First Strike' i na żądanie zespołu niemal natychmiast został wycofany ze sprzedaży. W każdym razie te wszystkie rarytasy, które wśród miłośników kwintetu od dawna krążyły na pirackich wydawnictwach, teraz są dostępne jako pięciopłytowy CD w pokaźnym pudełku - każda płyta wsuwana jest zaś do tekturowej okładki. Dodatkowo dołączono obszerną książeczkę.

Ten zestaw to jest podstawowa sprawa.

CD 1:
1. Rock Brigade (Remastered)
2. Hello America (Remastered)
3. Sorrow Is A Woman (Remastered)
4. It Could Be You (Remastered)
5. Satellite (Remastered)
6. When The Walls Came Tumbling Down (Remastered)
7. Wasted (Remastered)
8. Rocks Off (Remastered)
9. It Don't Matter (Remastered)
10. Answer To The Master (Remastered)
11. Overture (Remastered)

CD 2:
1. Let It Go (Remastered)
2. Another Hit And Run (Remastered)
3. High 'N' Dry (Saturday Night) (Remastered)
4. Bringin' On The Heartbreak (Remastered)
5. Switch 625 (Remastered)
6. You Got Me Runnin' (Remastered)
7. Lady Strange (Remastered)
8. On Through The Night (Remastered)
9. Mirror Mirror (Look Into My Eyes) (Remastered)
10. No No No (Remastered)

CD 3:
1. When The Walls Came Tumbling Down (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
2. It Could Be You (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
3. Rock Brigade (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
4. Satellite (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
5. Medicine Man (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
6. Answer To The Master (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
7. When The Rain Falls (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
8. Sorrow Is A Woman (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
9. Good Morning Freedom (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
10. It Don't Matter (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
11. Overture (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
12. Lady Strange (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
13. Getcha Rocks Off (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
14. Hello America (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
15. Wasted (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
16. Ride Into The Sun (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)

CD 4:
1. Ride Into The Sun (The 'Def Leppard E.P.' Version)
2. Getcha Rocks Off (The 'Def Leppard E.P.' Version)
3. The Overture (The 'Def Leppard E.P.' Version)
4. Wasted (Early Version)
5. Hello America (Early Version)
6. Rock Brigade (Early Version)
7. Glad I'm Alive (Early Version)
8. Good Morning Freedom
9. Let It Go (Single Edit)
10. Switch 625 (Single Edit)
11. Bringin' On The Heartbreak (Single Edit)
12. Me And My Wine
13. Bringin' On The Heartbreak (1984 Remix)
14. Me And My Wine (1984 Remix)

CD 5:
1. Glad I'm Alive (BBC Andy Peebles Session)
2. Sorrow Is A Woman (BBC Andy Peebles Session)
3. Wasted (BBC Andy Peebles Session)
4. Answer To The Master (BBC Andy Peebles Session)
5. Satellite (Live On The BBC Radio One Friday Rock Show)
6. Rock Brigade (Live On The BBC Radio One Friday Rock Show)
7. Wasted (Live On The BBC Radio One Friday Rock Show)
8. Good Morning Freedom (Live On The BBC Radio One Friday Rock Show)
9. Satellite / When The Walls Came Tumbling Down (Live At The Reading Festival, UK / 1980)
10. Medicine Man (Live At The Reading Festival, UK / 1980)
11. Overture (Live At The Reading Festival, UK / 1980)
12. Lady Strange (Live At The Reading Festival, UK / 1980)
13. Getcha Rocks Off (Live At The Reading Festival, UK / 1980)


środa, 17 sierpnia 2016

BUDGIE 1971




1. Guts
2. Everything In My Heart
3. The Author
4. Nude Disintegrating Parachutist Woman
5. Rape Of The Locks
6. All Night Petrol
7. You And I
8. Homicidal Suicidal


Pierwsza płyta jest dokonaniem wspaniałym. Specyficznym, dość dziwnym, jednak porywającym. Zawiera znakomite melodie. Zadziwia dojrzałym wykonaniem, co, jak na bardzo młodych i niedoświadczonych muzyków, stanowi spore zaskoczenie. Kompozycje są pomysłowe i świadczą o dużym talencie zespołu. Niestety jest też kilka mniej lub bardziej istotnych mankamentów.

Pierwszy i najważniejszy mankament to fatalna produkcja.
TAKA muzyka zasługiwała na zdecydowanie lepsze potraktowanie niż prosta, toporna realizacja. Gdyby nie to, że sam zespół dawał swoją grą niezbędny ciężar brzmieniu, wówczas, to, co wygenerował tutaj Rodger Bain jako producent, sprawiałoby raczej mizerne wrażenie. Przede wszystkim brakuje elementu środka, czegoś, co wypełniałoby przestrzeń między dźwiękami. Oczywiście, dzięki tej prostocie, słuchacz może odnieść wrażenie, że siedzi w studiu, w którym materiał na płytę był nagrywany. Wszystko jest naturalne aż do bólu. Czasami muzyka sprawia, że powietrze dosłownie drży. Jednak zabrakło odrobiny produkcyjnej finezji, która dodawałaby tej muzyce i samym kompozycjom ostatecznego szlifu, a nawet dostojeństwa. Jak na ironię - żywa produkcja jest kompletnie bez życia.

Druga wada to te nieprzystające do całości króciutkie akustyczne ballady. 'Everything In My Heart' oraz 'You And I' to piękne ballady, dlatego szkoda, że sprawiają wrażenie niedokończonych. Wielu wykonawców mogłoby pozazdrościć triu takiego talentu do komponowania tak przejmujących, tajemniczych motywów, jednak czy rzeczywiście te miniatury - zwłaszcza w stosunku do pozostałych rozbudowanych hard-rockowych kompozycji - nie tworzą z resztą materiału dysonansu? Nie zaburzają całości? Szkoda, że zespół nie popracował nad tymi kompozycjami i nie nadał im bardziej przemyślanego charakteru.
Co najciekawsze, melancholijna ballada 'You And I' to chyba najlepiej brzmiący fragment płyty.

Trzecia i najmniej istotna wada to okładka. O ile front jest świetny i przykuwa uwagę, o tyle tył został zrobiony niedbale. Naprawdę TEN zespół zasługiwał na bardziej efektowny projekt. Na bardziej efektowne zdjęcie zdobiące tył. Zwłaszcza w czasach, gdy tylna strona okładek płyt była tak samo ważna jak front, aż prosiło się o coś bardziej intrygującego.

Tak więc ciekawa muzyka został opakowana dość nieciekawie - tak od strony produkcyjnej, jak i graficznej. Tłumaczę to sobie niskim budżetem, jaki został przeznaczony na wydanie płyty nikomu nieznanego zespołu.

Wydaje mi się, że samej muzyki nie potrzeba opisywać ponieważ chyba każdy miłośnik rocka w Polsce zetknął się z dokonaniami tej grupy. Napiszę tylko, że opierając się na dokonaniach Led Zeppelin i Black Sabbath, a poniekąd również Deep Purple, zespół potrafił stworzyć własny język wypowiedzi.
Wprawdzie tu i ówdzie słychać wyraźne odniesienia do twórczości wspomnianych trzech prekursorów hard-rocka - by wspomnieć unisono głosu i gitary elektrycznej w 'Nude Disintegrating Parachutist Woman' zainspirowane zapewne przez 'Dazed And Confused' wspomnianego Led Zeppelin - jednak Budgie już na tym debiutanckim LP poszło w kierunku bardziej kombinowanej odmiany gatunku.

Nagłe i niespodziewane zmiany tempa i dynamiki stały się znakiem rozpoznawczym grupy na najbliższe lata. Wystarczy wskazać utwór 'The Author' z rozmarzonym, nastrojowym wstępem - zakłócanym krótkimi zespołowymi uderzeniami - który niespodziewanie przechodzi w ciężkie granie utrzymane w średnim tempie. Centralnym punktem płyty wydaje się być najbardziej rozbudowany utwór 'Nude Disintegrating Parachutist Woman', który jak w soczewce skupia wszystko to, co zespół miał do zaproponowania, czyli właśnie zaskakujące zwroty akcji w muzycznej narracji.

Dominują ciężkie, dość powolne riffy wsparte mocną perkusją. Basista Burke Shelley śpiewa raz to może niezbyt czysto swym wysokim głosem, lekko zawodząc, innym razem potrafi trafić w odpowiedni ton, niekiedy śpiewając z wielką pasją, nadając niemal agresywny charakter swym wokalnym interpretacjom - wystarczy wskazać desperacki 'Homicidal Suicidal'.

Brawa należą się zwłaszcza gitarzyście Tony'emu Bourge'owi, na którego barkach spoczywała odpowiedzialność za wszelkie partie solowe oraz główne wątki melodyczne. Muzyk pokazał klasę i wielki talent.
Czasem niepotrzebnie starał się imitować brzmienie swoich wybitnych kolegów z Deep Purple i Black Sabbath, były to jednak zapożyczenia nieliczne. Tony Bourge posiadał tę biegłość w posługiwaniu się sześcioma strunami, która czyniła jego grę naprawdę absorbującą i fantazyjną, przede wszystkim dzięki niemu muzyka Budgie nie nudzi nawet przez moment.

Wystrzałowy debiut.

piątek, 19 kwietnia 2013

BLOOD CEREMONY (2008)




1. Master Of Confusion
2. I’m Coming With You
3. Into The Coven
4. A Wine Of Wizardry
5. The Rare Lord
6. Return To Forever
7. Hop Toad
8. Children Of The Future
9. Hymn To Pan


Skład


Alia O’Brien - Vocals, Flute, Organ
Sean Kennedy - Guitar
Lucas Gadke - Bass Guitar
Michael Carrillo - Drums


Płyta, która co prawda nie powstała w przedziale czasowym, któremu poświęcony jest ten blog, ale brzmi tak jakby została żywcem wyjęta z tamtej epoki, a konkretnie z wczesnych lat siedemdziesiątych. Dlatego wyjątkowo postanowiłem przybliżyć ten wydany w 2008 roku przez Rise Above Records tytuł, ponieważ naprawdę na to zasługuje i bezsprzecznie jest hołdem złożonym tym wszystkim wspaniałym pionierskim wykonawcom, których także i niżej podpisany uwielbia.

Do momentu, w którym usłyszałem Blood Ceremony uważałem, że grupy imitujące klasyczne rockowe dokonania to kompletny niewypał. To, co do tej pory miałem możność poznać nie dawało się słuchać. Owszem, brzmiało po staremu, jednak od strony muzycznej była to zwykła dłubanina bez pomysłu.
Na całe szczęście Blood Ceremony zmąciła ten obraz.

Debiutancki album zespołu z Kanady to urzekający dla ucha mariaż brzmień spod znaku wczesnego Black Sabbath i Jethro Tull. Fascynację pierwszą z wymienionych grup oddawały ciężkie riffy gitary oraz mocna sekcja rytmiczna niemal wyjęte z pierwszych trzech płyt kwartetu. Ducha twórczości Jethro Tull przywoływały dynamiczne partie fletu poprzecznego, które dodawały muzyce folkowego odcienia.
Grupa starała się oddać atmosferę starego rockowego grania jak najwierniej poprzez wprowadzenie do instrumentarium także organów.

Trzeba też mocno podkreślić - to nie jest jedynie bierne naśladownictwo pionierów gatunku, ale udana próba odświeżenia tego, co w muzyce rockowej najlepsze, jednocześnie kompletnie pozbawiona komercyjnego charakteru tak nachalnie epatującego z niemal wszystkich przedsięwzięć, które pojawiają się na rynku.

Mimo, że nie jest to muzyka jakoś szczególnie oryginalna pod względem melodycznym, a same kompozycje są do siebie dosyć podobne, to jednak słucha się tego wybornie, utwory zostały wykonane z prawdziwą pasją i posiadają wzorcowo zbudowany klimat.
Muszę przyznać, że w ciągu tygodnia przesłuchałem ten album kilka razy. Bez cienia zmuszania się, bez znużenia.
Może jedynie głos wokalistki Alia O’Brien nie do końca przekonuje, ale na szczęście wykonawstwo jest tak mocne, że nie wpływa to ujemnie na odbiór.

Uważam, że jest to jedno z najciekawszych wydarzeń, jakie na rockowej scenie pojawiło się w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. To jest właśnie alternatywa dla tej całej miernej masówki, która od dłuższego czasu zalewa nas ze wszystkich stron. Alternatywa, przy której ta, wychwalana przez środowiska młodych, wykształconych z dużych miast, wydaje się jakimś kiepskim dowcipem niczym nie różniącym się od dzisiejszego głównego nurtu.

niedziela, 5 lutego 2012

MASTER'S APPRENTICES

NICKELODEON (1971)



1. Future Of Our Nation
2. Evil Woman
3. Because I Love You
4. Light A Fire Within Yourself
5. When I've Got Your Soul
6. Fresh Air By The Ton


Skład


Jim Keays - Vocals
Doug Ford - Guitar, Vocals
Glen Wheatley - Bass Guitar, Vocals
Colin Burgess - Drums


Cóż za wspaniały album. Jedno z najczęściej przeze mnie słuchanych wydawnictw koncertowych. Muszę tutaj nadmienić, że nigdy nie byłem entuzjastą płyt nagranych na żywo przed publicznością. Korektę w tej kwestii wprowadziła grupa The Who i ich wybitna koncertowa płyta 'Live At Leeds'. Dla niżej podpisanego jest to najważniejszy koncert wszech czasów.

Gdyby mnie ktoś zapytał o inne interesujące dokonania upamiętniające rockowe występy, bez chwili zastanowienia wskazałbym LP 'Nickelodeon' pochodzącego z Australii kwartetu Master's Apprentices.

Co tu dużo pisać. To jest dopiero granie na żywo.
Normą było wówczas, że zespoły występując przed audytorium dostawały jakiś niespotykany zastrzyk energii. Utwory stawały się dłuższe, bardziej żywiołowe niż w studiu. Jeśli były to kompozycje znane z płyt długogrających - podlegały przeważnie dość swobodnej interpretacji i często znacznie różniły się od swoich studyjnych pierwowzorów.
Natomiast integralną część koncertowego repertuaru stanowiły utwory, których próżno było szukać w oficjalnej dyskografii, czy to przygotowane na koncerty dzieła własne, czy też będące przeróbkami cudzych dokonań, dostosowane do własnych muzycznych wizji. Tak więc wielbicieli idących na koncert czekała wielka niewiadoma. Wydaje mi się, że to również sami słuchacze wymuszali na artystach takie podejście do grania.

Nie inaczej jest z występem Master's Apprentices, zarejestrowanym w 1970 roku w Perth w Nickelodeon Theatre. Grupa była wówczas u szczytu popularności w Australii i ów album miał stanowić dowód uznania dla sukcesów grupy. Trzeba też dodać, że wydawnictwo ukazało się wyłącznie w tym kraju.

Tylko sześć nagrań, ale za to jakich.
Zestaw składał się w przytłaczającej większości z kompozycji premierowych, wyjątkiem jest przebojowa piosenka 'Because I Love You' pochodząca z LP 'Choice Cuts'. Począwszy od 'Future Of Our Nation', na 'Fresh Air By The Ton' skończywszy mamy do czynienia z muzyką ciężką, mocarną. Kompozycje przeważnie wykonane są w wolnych tempach, co tylko uwypukla niemal mosiężny charakter nagrań. Nieodparcie cisną się porównania z debiutanckim albumem Black Sabbath.
Bez wątpienia clou programu stanowi bardzo rozciągnięta w czasie wersja 'Evil Woman'. Ten utwór - znany chociażby z drugiej płyty brytyjskiego kwintetu Spooky Tooth - najeżony jest po same brzegi świetnymi, głównie gitarowymi improwizacjami. Od dynamicznych, ostrych zagrywek, po wyciszone, natchnione impresje.
Dlatego też dominuje tutaj granie instrumentalne, wokalista Jim Keays mógł sobie trochę odpocząć.

Całość należy do pierwszej kategorii muzyki rockowej. Błyszczą wszyscy. Nie tylko wspomniany gitarzysta, ale także tętniąca życiem, potężna sekcja rytmiczna. Od strony wokalnej wiele fragmentów opracowanych jest na głosy, jednak charakterystyczny, wysoki głos Jima Keaysa wybija się na plan pierwszy.
Ktoś mógłby za wadę uznać, że prawie nie słychać reakcji publiczności, a zapowiedzi między nagraniami zredukowane są do minimum. Mnie to nie razi, takie obowiązywały wtedy standardy. Najważniejsza była sama muzyka, a nie reakcja rozentuzjazmowanego tłumu. W każdym razie, liczy się, że produkcja i jakość nagrań jest wręcz wzorcowa, co, biorąc pod uwagę brak studyjnych ingerencji, budzi mój podziw.

Wcale bym się nie zdziwił gdyby się okazało, że nie jest to pełen zapis występu. Dlatego wierzę - chociaż są to płonne nadzieje - że może ktoś kiedyś wyda 'Nickelodeon' w wersji zawierającej pełną wersję koncertu. Tak jak postąpiono z 'Live At Leeds' The Who' i 'Made In Japan' Deep Purple.

Według mnie, obok 'Choice Cuts' 'Nickelodeon' stanowi największe osiągnięcie tego jakże niedocenionego zespołu.

środa, 20 kwietnia 2011

KISS 1974

To jest moja wielka miłość, która rozpoczęła się dokładnie dwadzieścia lat temu i trwa do dzisiaj. Rety, jak ten czas zasuwa. Kiss jakoś nigdy nie zaistniał na szerszą skalę w naszym cudownym kraju. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, gdy w latach dziewięćdziesiątych planowali odwiedzić Polskę, zainteresowanie z naszej strony było znikome.
Trochę mnie to dziwi, wszak jest to doskonałe rockowe granie będące syntezą hard-rocka z modnym wówczas glam-rockiem, odniesieniami do klasycznego rock and rolla i dodatkowo naładowane ogromną energią.

Wiem, że wielu skreśliło ten zespół ze względu na jego wygląd. Makijaż. Kostiumy. Cała ta cyrkowa otoczka faktycznie może odstręczać. Jeśli jednak pominiemy to wszystko, pozostanie kapitalna, pełnowartościowa - zwłaszcza w najwcześniejszym okresie działalności - rockowa muzyka.
Nie jestem w stanie zrozumieć, jak można zachwycać się Ramones z ich umiejętnościami na poziomie przedszkolaka i inwencją melodyczną psa uwiązanego na łańcuchu, a odrzucać muzykę Kiss, która jest na znacznie wyższym poziomie wykonawczym. Ale może właśnie to jest przyczyna. W Polsce od wielu już lat panuje zasada, że im większy chłam, tym większy wzbudza zachwyt.




1. Strutter
2. Nothin' To Lose
3. Firehouse
4. Cold Gin
5. Let Me Know
6. Kissin' Time
7. Deuce
8. Love Theme From KISS
9. 100.000 Years
10. Black Diamond


Skład


Paul Stanley - Vocals, Rhythm Guitar
Gene Simmons - Vocals, Bass Guitar
Ace Frehley - Lead Guitar
Peter Criss - Drums, Percussion, Vocals


Debiut to dzieło porywające. Z resztą - tak jak w przypadku dwóch kolejnych płyt - większość zawartego tutaj materiału to już dzisiaj prawdziwa klasyka, którą zespół po dziś dzień wykonuje na koncertach. Trudno chyba wyobrazić sobie bardziej przebojowe i jednocześnie zagrane z pasją i wyczuciem rockowej konwencji piosenki.
Dla przykładu taki 'Deuce' to świetny riff gitary i mocarne wejścia gitary basowej plus niemal wściekły śpiew Gene Simmonsa. Bomba. Inny ponadczasowy utwór z tej płyty, czyli 'Strutter' to nieprzyzwoicie wręcz melodyjny, lekko rozkołysany utwór z doskonale zharmonizowanymi obydwiema gitarami oraz zapadającym w pamięć refrenem. Muszę też tutaj zauważyć, że każde nagranie na debiucie zawierało obowiązkowe solo gitary. Tylko, że w tym przypadku nie było to jakieś tam bezproduktywne plumkanie w celu zapełnienia czymś muzyki, ale rewelacyjne, przemyślane i dopasowane do całości wykorzystanie sześciu strun.
Ace Frehley był wtedy pełnym wyczucia i inwencji muzykiem, który w sposób niezwykle porywający potrafił ozdobić muzykę kwartetu tymi swoimi wysmakowanymi, często delikatnie zakorzenionymi w bluesie, oszczędnymi zagrywkami.

Przykładem chociażby powolny i niemal progresywny, instrumentalny 'Love Theme From KISS'.

Archetypowy jest '100.000 Years' poprzedzony krótką zagrywką gitary basowej. Uwielbiam ten zadziorny, krzykliwy śpiew Paula Stanleya. Całość ponownie została ozdobiona świetnymi gitarowymi popisami. Nie ma się co oszukiwać. Kiss nie tworzyli jacyś amatorzy wzięci z ulicy, ale bardzo dobrzy muzycy. Bardzo dobrzy w tym co robili. Nie było mowy o jakimś przeciętniactwie. Wystarczy posłuchać jak śpiewa wspomniany Paul Stanley - czysto i mocno, czasami jego barwa głosu nabiera niemal soulowego odcienia. Warto przypomnieć, że wtedy nie było komputerów, które pomagały z niczego wykreować sztuczny ideał.

Płytę kończył rewelacyjny 'Black Diamond'. Od romantycznego wstępu zaśpiewanego z towarzyszeniem gitary akustycznej, aż po instrumentalny, mroczny i zagrany z desperacją finał czuć ile pasji Kiss wkładał w wykonywaną muzykę. Świetny jest pomysł ze spowalnianiem taśmy na samym końcu nagrania, co daje niesamowity, apokaliptyczny efekt. Warto zauważyć, że głównym wokalistą w tej piosence (charakterystyczna chrypka) był perkusista Peter Criss.

Mógłbym tak wymieniać i się rozpływać w zachwytach. Płyta jest dość spójna. Kwartet nie wydziwia. Nie ma tu jakiś produkcyjnych niuansów. Siła tej muzyki tkwi w jej bezpośredniości. Po za tym to jest rock and roll. To ma być dobra zabawa.
W tym miejscu wspomnę jeszcze, że współproducentem debiutu był niejaki Richie Wise, gitarzysta nieistniejącego już wtedy doskonałego hard-rockowego tria Dust, w którym perkusistą był Marc Bell, później znany jako Marky Ramone.

W okresie 1974-1975 grupa jeszcze nie mogła się poszczycić większymi sukcesami komercyjnymi. Ale już wydany pod koniec 1975 roku koncertowy 'Alive' przyniósł grupie upragniony rozgłos.

Kolejny studyjny album 'Destroyer' w moim odczuciu jest największym osiągnięciem zespół. Ten wyprodukowany przez Boba Ezrina – znanego ze współpracy z Lou Reedem, Peterem Gabrielem i przede wszystkim Pink Floyd - album zachwyca bogactwem pomysłów, przemyślaną formą oraz dopracowanymi w najdrobniejszych szczegółach - ale nie pozbawionymi rockowej swady, charakterystycznej dla stylu Kiss – piosenkami stanowiącymi coś na wzór większej całości. Pod wieloma względami jest to rockowy majstersztyk.
Biorąc pod uwagę, że był to rock 1976, czyli okres stagnacji w muzyce popularnej, to zespół jakimś dziwnym sposobem omijał te wszystkie mielizny.
Na płycie znalazły się tak zróżnicowane kompozycje jak rockowe hymny w rodzaju 'Detroit Rock City' i 'Shout It Out Loud' czy 'Do You Love Me?'. Wszystkie po prostu fantastyczne. Nawiązująca do muzyki gospel podniosła pieśń 'Great Expectations' wykonana z towarzyszeniem chóru oraz 'Beth' zaśpiewana przez Petera Crissa sentymentalna ballada zaaranżowana z orkiestrowym przepychem i wykonana bez udziału pozostałych muzyków.
Wspaniały materiał. Myślę, że wielu specjalistom od siedmiu boleści nadal kością w gardle staje fakt, że grupa taka jak Kiss mogła zrealizować album tak dojrzały jak 'Destroyer'.

Dodam jeszcze tylko, że w chwili wydania w LP 'Dynasty' i 'Unmasked' kwartet wszedł w krótkotrwały alians z muzyką disco, czego efektem było złagodzenie brzmienia i przebój 'I Was Made For Lovin' You'. Chociaż na pierwszej z wymienionych płyt formacja zaproponowała kilka bardzo dobrych rockowych kompozycji – na przykład doskonałą wersję '2000 Man' z repertuaru The Rolling Stones z ich najbardziej psychodelicznego albumu 'Their Satanic Majesties Request'.
Z nastaniem lat osiemdziesiątych zespół postanowił zmienić wizerunek i zrzucił dotychczasowe maski oraz stroje i zatopił się w bardziej popowej odmianie metalu.

Ogólnie rzecz ujmując blisko czterdziestoletnia kariera Kiss to temat obszerny i ciekawie by było przeczytać kiedyś jakieś kompetentne opracowanie ich dorobku wydane w języku polskim. Ale raczej nie ma co liczyć na coś tak wspaniałomyślnego.

poniedziałek, 28 marca 2011

ELONKORJUU

HARVEST TIME (1972)

 

1. Unfeeling
2. Swords
3. Captain
4. Praise to Our Basement
5. Future
6. Hey Hunter
7. The Ocean Song
8. Old Man's Dream
9. Me and My Friend
10. A Little Rocket Song

Skład

Heikki Lajunen - Vocals
Jukka Syrenius - Guitar, Vocals
Veli-Pekka Pessi - Bass Guitar
Eero Rantasila -Drums
Ilkka Poijärvi - Organ, Flute

 

Ten urzekający album zachwyca wspaniałymi melodiami spowitymi aurą melancholii. Całość ujmuje pastelowym kolorytem, bogactwem odcieni, subtelnością rozwiązań harmonicznych, a uzyskanymi przy pomocy skromnego instrumentarium. Dopełnieniem tego wszystkiego jest dojrzały, jakby sterany życiem śpiew wokalisty.

Wydany w 1972 roku
wyłącznie w Finlandii 'Harvest Time', nagrany przez młodych ludzi, przykuwa uwagę swobodą i polotem, z jakimi zawarte tu kompozycje zostały wykonane. Muzycy kwintetu przechodzą od łagodnych, balladowych tematów o folkowym rodowodzie - wspartych dźwiękami fletu poprzecznego - do fragmentów o dużej intensywności wykonawczej, zdradzających fascynacje hard-rockiem.

Pierwsze trzy zawarte tutaj utwory doskonale ilustrują tonację, w jakiej utrzymany jest repertuar, na który złożyły się nagrania takie jak zagrany w szybkim tempie, a łagodzony delikatnymi fragmentami 'Unfeeling'.
W 'Swords' można wyodrębnić dwa kontrastowe tematy - balladowy - z eterycznym podkładem gitary elektrycznej, organów Hammonda i niemal niesłyszalnego fletu poprzecznego oraz zdecydowanie ciężki - z mocną, o jazzowych inklinacjach grą perkusisty i ostrymi zagrywkami gitarzysty. Jako rodzaj przerywnika zespół wprowadził dwa krótkie instrumentalne interludia - w pierwszym z nich zaproponował zwiewną partię fletu poprzecznego, w drugim zaś rolę wiodącą przejęły organy Hammonda.

W wielowątkowym, przepełnionym tajemniczą atmosferą 'Captain' zespół Elonkorjuu zdradza zamiłowanie do bardziej złożonych form.

'Praise To Our Basement' to ponownie zestawienie lirycznych brzmień z żywszymi motywami. W środkowej części piosenkę okraszono nie przystającymi do całości dźwiękami gitary granymi na zaciąganych strunach.

Jedyny na 'Harvest Time' instrumentalny 'Future' oparty był na granej w szybkim tempie ostinatowej figurze gitary basowej i czarował powtarzanymi z namaszczeniem kilkoma dźwiękami gitary. Był to rodzaj klamry dla krótkiego solowego popisu perkusisty oraz zdradzającej jazzowe wpływy dygresji, stopniowo nabierając cech heavy-rockowego zgiełku.
To wszystko udawało się zmyślnie pomieścić w tak ograniczonych czasowo formach.

Nagrania takie jak 'Hey Hunter' czy 'Old Man's Dream' prezentowały kwintet jako muzyków, którzy największą słabość czują do hard-rockowych brzmień, nie stroniąc jednocześnie od wpływów jazzu czy bluesa. Przykładem druga z tych piosenek, za podstawę mająca prosty rockowy temat przechodzący w pełną wycyzelowanych, zagranych z polotem improwizacji z ponownie dochodzącymi do głosu jazzowymi wpływami, zwieńczona zaś zwięzłym motywem skłaniającym się na powrót w kierunku muzyki o rockowym zabarwieniu.

Kilka dodatkowych kwestii.
Dla mnie jest to muzyka niczym z bajki.
Dlaczego dzisiejsi młodzi wykonawcy nie chcą lub może po prostu nie umieją grać tak dobrze? Co się dzieje? To jest ponad moją zdolność pojmowania świata.

Zamykając temat.
Zasłużona niemiecka wytwórnia Shadoks Music raczy zwolenników starego rocka bardzo dużą ilością reedycji. Wśród takiego natłoku wydawnictw siłą rzeczy otrzymujemy wiele tytułów, które bardzo się już zestarzały i czasem nawet takiemu zatwardziałemu fanatykowi jak niżej podpisany słuchanie tego przychodzi z dużym trudem. Zdarzają się jednak prawdziwe perły i bez wątpienia do takich należy Elonkorjuu 'Harvest Time', która jest wyjątkowym dokonaniem.
Warto wspomnieć, że wydany w 1972 roku wyłącznie w Finlandii przez EMI Parlophone oryginalny LP jest najnormalniej w świecie diabelnie rzadki. Niemal jakby nie istniał. Jedyny egzemplarz jaki pojawił się dwa lata temu na portalu Ebay, został sprzedany za kwotę 924 Euro.

Aha. Na YouTube można znaleźć wykonany na żywo w telewizji przez zespół utwór 'The Ocean Song'. SENSACYJNA spr
awa.

niedziela, 27 marca 2011

JEFF BECK

TRUTH (1968)

Pierwszy solowy album Jeffa Becka, byłego gitarzysty The Yardbirds, uchodzi za dzieło nie tylko bardzo istotne w jego dorobku, ale także za przełomowe dla muzyki rockowej.
Trzeba przyznać, że artysta miał niezłe wyczucie co do doboru współpracowników. Na wokalistę wybrał nieznanego wówczas Roda Stewarta. Basistą został zaś Ronnie Wood. Obydwaj mieli już za sobą wprawdzie doświadczenie sceniczne i nagraniowe, jednak dopiero współpraca z popularnym gitarzystą była dla nich właściwym początkiem czekającej tuż za rogiem kariery. Skład uzupełniał perkusista Micky Waller, który doświadczenie zdobywał współpracując z takimi artystami jak Long John Baldry, Brian Auger czy John Mayall.

Tak więc przygotowany w tej konfiguracji album 'Truth' uważa się dzisiaj za jedno z pierwszych dokonań zwiastujących estetykę hard rocka oraz za w pełni ukształtowaną wypowiedź na niwie muzyki rockowej. Niemal każda zawarta tutaj piosenka rozsadzana była od środka pełnymi inwencji partami gitary lidera kwartetu oraz miażdżącą wręcz sekcją rytmiczną. Trzeba sobie także jasno powiedzieć - to jest muzyka zespołowa, gdzie każdy ma możliwość zabłysnąć.





1. Shapes Of Things
2. Let Me Love You
3. Morning Dew
4. You Shook Me
5. Ol' Man River
6. Greensleeves
7. Rock My Plimsoul
8. Beck's Bolero
9. Blues Deluxe
10. I Ain't Superstitious


Skład


Jeff Beck — Guitars
Rod Stewart — Vocals
Ronnie Wood — Bass Guitars
Micky Waller — Drums


Większość z kompozycji za podstawę miała oczywiście bluesową lub w mniejszym stopniu folkową klasykę, żeby wymienić 'Morning Dew' grany niemal przez wszystkich ówczesnych wykonawców. Ponad to zespół zaprezentował ciężką interpretację 'You Shook Me' oraz nie mniej udaną - rewelacyjna sekcja rytmiczna - wersję 'I Ain't Superstitious' - oba utwory pochodzące oczywiście z repertuaru Willie Dixona.
Drugie z tych nagrań zachwyca instrumentalnym finałem, w którym Jeff Beck prezentuje całą paletę brzmień uzyskanych z pomocą efektu wah-wah. Swoje umiejętności prezentuje także doskonały Micky Waller - perkusista o wyraźnie jazzowych inklinacjach.

Kompozycje własne, rzecz jasna, również nawiązywały do estetyki bluesa, wykonywane były wszakże w sposób zdecydowanie rockowy. Warto tutaj wymienić pochodzący z repertuaru The Yardbirds 'Shapes Of Things' - tutaj w wersji znacznie żywszej względem oryginału i o zdecydowanie hard-rockowej intensywności. Piosenka zostaje zaburzona przez nagłe przyśpieszenie w instrumentalnej, środkowej części. Nie mniejsze wrażenie robi podpisany przez Jeffa Becka i Roda Stewarta 'Let Me Love You' - tutaj mamy do czynienia z czymś na wzór dialogu między wokalistą i gitarzystą.

Spokojniejszy charakter nosiła stara pieśń 'Ol' Man River' skomponowana przez Jerome Kerna - autorem słów był Oscar Hammerstein - do musicalu 'Show Boat' pochodzącego z 1927 roku. W wersji The Jeff Beck Group ozdobiona dźwiękami timpani oraz organów Hammonda, na których grał późniejszy basista Led Zeppelin - John Paul Jones. Ogromne wrażenie robił przejmujący, ekspresyjny śpiew Roda Stewarta.
'Greensleeves' to instrumentalna, zagrana na gitarze klasycznej kompozycja pochodząca z XVI wieku, skomponowana ponoć przez Henryka VIII.




Najbardziej znanym, wręcz epkowym fragmentem 'Truth' pozostanie chyba jednak instrumentalna, w środkowej części hałaśliwa i nabierająca hard-rockowego zgiełku, trawestacja 'Boléro' Maurica Ravela, 'Beck's Bolero'.
Co ciekawe - autorem kompozycji był Jimmy Page, który zagrał tutaj na gitarze rytmicznej. Ponad to w nagraniu udział wzięli - John Paul Jones na gitarze basowej oraz Keith Moon na perkusji. Na pianinie zagrał zaś Nicky Hopkins.
Tak po prawdzie, to te wszystkie partie pianina są jak dla mnie najmniej potrzebnym elementem płyty. Czasami wręcz sprawiają wrażenie upchniętych tutaj na siłę.
Warto wspomnieć, że w 1974 roku fragment 'Beck's Bolero' zacytowała grupa Budgie w nagraniu 'Living On Your Own' pochodzącym z płyty 'In For The Kill'.

Wielu może zapewne pomyśleć, że słaba to płyta, na której swoje umiejętności wokalne prezentuje Rod Stewart, kojarzący się przecież z zupełnie innym ciężarem gatunkowym muzyki popularnej. Jak wiadomo, po rozstaniu z The Jeff Beck Group, słynny szkocki wokalista przez kolejne lata swojej kariery będzie konsekwentnie dążył do jak największych sukcesów komercyjnych, częstokroć na porażająco niskim poziomie. Proszę mi jednak zaufać - w 1968 roku był to inny człowiek. Po za tym wtedy obowiązywały zupełnie odmienne standardy.


sobota, 26 lutego 2011

RICHARD MORTON JACK

GALACTIC RAMBLE

Głównym twórcą 'Galactic Ramble' jest Richard Morton Jack, właściciel wytwórni Sunbeam Records specjalizującej się w reedycjach rzadkich i zapomnianych płyt z kręgu szeroko pojętego starego rocka.

To jest literatura, która w Polsce nie ma właściwie racji bytu. Najpewniej niewiele osób byłoby takim wydawnictwem zainteresowanych, dlatego też nie ma co liczyć na tłumaczenia tego typu przewodników na nasz język, ani tym bardziej na krajowe wydawnictwa poświęcone klasycznej muzyce rockowej. Wyjątkiem 'Brytyjski Rock w latach 1961-1979 - przewodnik płytowy (A-F)' Jacka Leśniewskiego, który to przewodnik ukazał się prawie sześć lat temu i był dużym zaskoczeniem dla tych wszystkich, którzy niemal przestali wierzyć, że może się w tym temacie jeszcze coś sensownego wydarzyć.




Oczywiście ktoś może powiedzieć, że przecież pojawiają się ciekawe opracowania podejmujące temat rodzimej muzyki popularnej, więc chyba nie jest źle. Można nabyć w naszych księgarniach różnego rodzaju biografie lub monografie kilku popularnych zagranicznych wykonawców. Więc po co te moje lamentowanie?

Ano dlatego, że na naszym rynku wydawniczym wszystko kręci się wokół tematów od dawna już opisanych na milion sposobów, od dawna już wyczerpanych. Tymczasem 'Galactic Ramble' prezentuje na pięciuset pięćdziesięciu stronach recenzje TRZECH TYSIĘCY płyt nagranych w latach 1963-1975 w Wielkiej Brytanii, czyli kolebce muzyki popularnej i co bardzo istotne - większość z opisanych tutaj wykonawców to artyści od dawna już zapomniani, a których dorobek - bardzo często jedno płytowy - to dzisiaj absolutna klasyka muzyki rockowej.

Autorzy przewodnika obok własnych opisów poszczególnych płyt, zamieścili mnóstwo przedruków recenzji pochodzących z epoki, czyli z chwili kiedy dany album ukazał się na rynku. Całość ozdobiono genialnymi czarno-białymi wycinkami oryginalnych reklam płytowych pochodzącymi z ówczesnych pism muzycznych, co nadaje książce nadzwyczajnego klimatu.

Jaka szkoda, że u nas nie powstają takie wspaniałości.

Można oczywiście polemizować z niektórymi recenzjami napisanymi przez twórców tego opasłego tomu. Niektóre z tych opinii są mocno krzywdzące czy wręcz irytujące. Ale trzeba wziąć poprawkę na to, że książkę pisali tacy sami zapaleńcy, jak ci, do których w gruncie rzeczy encyklopedia była adresowana. Tak więc opinie są raczej subiektywne, co z jednej strony jest uczciwe, a z drugiej strony zdecydowanie nieprofesjonalne, ponieważ według mnie, tego typu wydawnictwa powinny być jak najbardziej obiektywne.
Pod tym względem muszę przyznać, że niedoścignionym wzorcem jest mocno już wypłowiała 'Rock Encyklopedia' Wiesława Weissa z 1991 roku, w której autor opisuje wszystko bezstronnie, nigdy nie poddając własnym odczuciom czy opiniom.

Tymczasem właśnie to stanowi o słabości 'Galactic Ramble' ponieważ wiele haseł czyta się z lekkim zażenowaniem. Biorąc pod uwagę, że przewodnik pisało kilku recenzentów, to jednak może razić prostota wypowiedzi i brak profesjonalizmu w sferze pisania na temat samej muzyki.
Wszystko to są zwroty i terminologie bardzo typowe dla opisywania rockowych dokonań. Momentami zalatuje koszmarnym banałem. Myślę też, że dlatego muzyki rockowej wciąż nie traktuje się całkiem poważnie, ponieważ nikt nie potrafi o niej całkiem poważnie i merytorycznie poprawnie pisać, racząc czytelników jedynie wyświechtanymi komunałami.

Ale nie zmienia to faktu, że dzięki książce Richarda Mortona Jacka można odkryć wiele wspaniałych zespołów z istnienia których wcześniej człowiek nawet nie zdawał sobie sprawy. To jest w tym wszystkim najważniejsze.

niedziela, 13 lutego 2011

ANDROMEDA 1969

Według mnie Andromeda nie była - co sugeruje wiele źródeł - kontynuacją grupy The Attack. Jedyne co łączy obie formacje to osoba gitarzysty Johna DuCanna. Natomiast sam The Attack istniał jeszcze przez moment po odejściu tegoż muzyka i utworzeniu Five Day Week Straw People, czyli grupy odpowiedzialnej za nagranie jednego LP na zlecenie. To właśnie ten zespół można uznać za właściwy początek tria Andromeda.

Niestety, także Andromeda pozostawiła po sobie ten jedyny album, który w mojej opinii stanowi  jeden z synonimów muzycznego podziemia. Całość mimo, że zdecydowanie heavy-rockowa, przepełniona jest trudnym do opisania ulotnym czarem, nastrojem tajemnicy.
Ale po kolei.




1. Too Old
2. The Day Of The Change
3. Now The Sun Shines
4. Turns To Dust
Discovery
Sanctuary
Determination

5. Return To Sanity
Breakdown
Hope
Conclusion

6. The Reason
7. I Can Stop The Sun
8. When To Stop
The Traveller
Turning Point
Journey's End


Skład


John DuCann - Guitar, Lead Vocals
Mick Hawksworth - Bass Guitar, Vocals
Ian McLane - Drums


Album rozpoczyna krótka parafraza pierwszych taktów bluesowej klasyki 'Train Kept A Rollin', po czym rozpoczyna się dynamiczna introdukcja zwiastująca to, z czym przyjdzie się zmierzyć słuchaczom. Po chwili jednak następuje nagłe zwolnienie tempa i otrzymujemy dość powolny, ciężki 'Too Old' pochodzący jeszcze z czasów The Attack.

Właśnie taka jest cała płyta. Poskładana - może czasem trochę na siłę - z różnych, nie zawsze przystających do siebie elementów, które jednak trio umiejętnie połączyło w intrygującą całość. Prawdopodobnie z tego powodu trzy kompozycje zostały podzielone na trzy części, z których każda miała indywidualny tytuł. Już wkrótce ten zwyczaj w muzyce rockowej stanie się normą.

Charakterystyczną cechą płyty jest to, że w wielu miejscach Andromeda posługuje się cytatami lub nawiązaniami do osiągnięć innych artystów, ich źródło stanowią tak różnorodne wpływy jak choćby 'Mars' Gustava Holsta wykorzystany we wstępie do 'Return To Sanity' czy zagrana na gitarze klasycznej w stylu flamenco finałowa część 'When To Stop' zainspirowana ponoć przez 'Concierto De Aranjuez' Joaquina Rodrigo.

Wracając jednak do tematu.
Do moich ulubionych nagrań na płycie należy 'Turns To Dust'. Podstawowa część to oparta na ciężkim riffie i bardzo mocnej sekcji rytmicznej chwytliwa piosenka ozdobiona dobiegającymi jakby z oddali chórami, które nadają kompozycji posępny, natchniony klimat.
Natomiast w formie dygresji grupa zaproponowała instrumentalne interludium być może  zainspirowane utworem 'Albatross' grupy Fleetwood Mac, w którym przykuwały uwagę charakterystyczne harmonie gitary elektrycznej.
Finałowy fragment niepotrzebnie powiela motyw z 'Communication Breakdown' Led Zeppelin. Nie rozumiem dlaczego gitarzysta tej klasy co John DuCann uciekał się do takich marnych sztuczek. W końcu już w czasach The Attack potrafił tworzyć rzeczy ciężkie i oparte na pomysłowych riffach. Tylko, że tamten zespół i ich muzyka nie zostały w porę dostrzeżone.

Innym wspaniałym utworem, który przykuł moją uwagę jest zamykający płytę, także wielowątkowy 'When To Stop'. Początek stanowią monumentalne akordy gitary na tle dynamicznej sekcji rytmicznej, to wszystko zaś wzbogacono chóralnym śpiewem. Ta introdukcja spełniała funkcję refrenu w pierwszej części kompozycji. We wstępie pojawia się również zagrywka zaczerpnięta z nagrania 'Strange House' wspomnianego już kilka razy The Attack.
Pierwsza część utworu to nieco bluesowy fragment poprzetykany wspomnianymi potężniejszymi interludiami. Następnie pojawia się krótka gitarowa improwizacja, która przechodzi w ostrą, hałaśliwą, nad wyraz intensywną kulminację.
Finał zaś - jak już wspomniałem - to partia gitary akustycznej w stylu flamenco. Oprócz nawiązań do kompozycji hiszpańskiego kompozytora pojawia się tutaj także motyw ze 'Still I'm Sad' zespołu The Yardbirds. Zwraca uwagę subtelna gra gitary basowej oraz kotłów perkusji.

Wspaniały, do bólu melancholijny fragment będący doskonałym zwieńczeniem tej nadzwyczajnej płyty.

Główny twórca repertuaru na płycie, gitarzysta John DuCann, jak wiadomo, przeszedł wkrótce potem do grupy Atomic Rooster. Basista Mick Hawksworth najpierw przyłączył się do zespołu Fuzzy Duck, zaś w późniejszych latach parał się współpracą z Alvinem Lee w jego formacji Ten Years Later. Nie wiem natomiast jak potoczyły się dalsze losy autentycznie fantastycznego perkusisty Iana McLane.

środa, 12 stycznia 2011

KLEPTOMANIA 1971

Tym razem pozwoliłem sobie na pewną dowolność twórczą. Otóż zamieszczona przeze mnie okładka nie do końca jest oryginalna. Z pewnych powodów musiałem zrobić zgrabną replikę białego frontu z nazwą zespołu, ponieważ właśnie w takiej ascetycznej kopercie ukazała się w 2006 roku oficjalna edycja płyty zespołu rodem z Belgii. Jedyne w dorobku Belgów dzieło sprawia mi tyle samo kłopotów, co przyjemności.

Na przykład nie bardzo wiem, kiedy pierwotnie płyta się ukazała. Podawane są dwie daty - 1971 lub 1972. Pierwotnie ponoć album wydała jako prywatne tłoczenie wytwórnia Flame. Chociaż widnieje też rocznik 1979, ale być może ta data odnosi się do nieoficjalnego (pirackiego) wznowienia zatytułowanego 'Elephants Lost'. Niemiecka edycja firmy Amber Soundroom, którą posiadam, również zatytułowana jest 'Elephants Lost', tylko, że tym razem jest to wydanie podwójne. Na pierwszej płycie zamieszczono najpewniej ów materiał z oryginalnej płyty, na drugiej zaś znalazła się kompilacja głównie singlowych nagrań dokonanych w latach 1969-1975.

 

 

DISC 1 

1. Intro
2. Improve
3. Moonchild
4. Stop
5. Eligie
6. Thema
7. Cadens
8. Travel
9. Intrude
10. Visit For Above

DISC 2 

1. Divertimentos
2. Kept Woman
3. Out Of A Nightmare
4. I've Got My Woman By My Side
5. Lovely Day
6. Mean Old Man
7. Back To The Country
8. Rock And Roll
9. Don't Tell Lies
10. Time Is Money
11. Just A Little Minute To Go

 

W każdym razie posiadana przeze mnie dwupłytowa wersja jest właśnie tą pierwszą oficjalną reedycją. Skoncentruję się zaś na pierwszym dysku zawierającym materiał wręcz sensacyjny, który był podstawą wydanego przed laty prywatnego tłoczenia. Drugi dysk to zbiór nagrań singlowych, według mnie już nie tak porywających, dlatego tym zajmę się być może przy innej okazji. Na dysku pierwszym dominuje ciężka, improwizowana i na swój sposób frapująca odmiana rocka, bez wątpienia wyrosła z fascynacji dokonaniami Black Sabbath. Belgijski rock był wtedy bardzo płodny - żeby wspomnieć Waterloo czy Irish Coffee, ale tym formacjom udało się przynajmniej nagrać po jednej pełnoprawnej płycie.

Spróbuję wybrnąć jakoś z tego chaosu i napisać co nieco na temat muzyki. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności i czasy kiedy działał zespół, to powstało dzieło zaskakujące swoją dojrzałością. Muzyka zachwyca spontaniczną atmosferą oraz niewymuszoną melodyką, całość zaś opiera się przede wszystkim na gitarowych, niekiedy wielowątkowych improwizacjach. Muszę przyznać, że w swojej klasie album jest jednym z ciekawszych tego typu dokonań.
 

W większości przypadków dominują tematy instrumentalne, jedynie chyba w trzech nagraniach wprowadzono dosyć przekonywający śpiew. W kliku miejscach brzmienie wzbogacono dźwiękami organów Hammonda, niekiedy pełniącymi funkcje solowe.

Podoba mi się, jak zespół potrafił przejść od dość swobodnych partii do ostrych motywów, jak choćby w 'Stop', gdzie w krótkich zwrotkach wokaliście towarzyszy jedynie perkusja, ale potem dołącza reszta zespołu eksponując brzmienie dwóch gitar, z których jedna wybija dość prosty riff, druga natomiast prowadzi partie solowe. Jeszcze bardziej potężny i agresywny zdaje się być w całości instrumentalny 'Eligie', zbudowany na niewyszukanym riffie gitary, który stanowi tło dla improwizacji drugiej gitary.

Dla odmiany delikatna 'Thema' to pełna ulotnego wdzięku, niezwykle atmosferyczna impresja, gdzie formacja prezentuje swe bardziej szlachetne oblicze, zwłaszcza cudownie się przenikających gitar. Dość krótki 'Cadens' to już powrót na wcześniej upatrzone pozycje, czyli dokonanie bliskie twórczości Black Sabbath, ponownie oparte na topornym riffie gitary i ponownie ozdobione popisami drugiego gitarzysty. Na sam koniec Kleptomania zaproponowała WSPANIAŁY 'Visit For Above'. Była to pełna optymizmu piosenka wprowadzająca nawet harmonie wokalne oraz urozmaicona dwiema dygresjami - na przykład krótkie interludium na organach Hammonda oraz pełnym ekspresji, żywiołowym finałem.
 

Podsumowując. Grupa pozostawiła po sobie dzieło czarujące, doskonale wykonane i zrealizowane czasem odnoszę tylko wrażenie, że niektóre kompozycje jakby nagle się urywały, albo brakło pomysłów na ich zamknięcie, jednak wcale nie rzuca się to w oczy. Możliwe też, że to tylko moje imaginacje.

Dodam jeszcze, że cały wstęp do tego opisu to wyłącznie domysły oparte na wszelkich możliwych informacjach zdobytych w internecie i nie będę się przy nich szczególnie upierał.

wtorek, 7 grudnia 2010

NORMAN HAINES BAND

DEN OF INIQUITY 1971

Ten jedyny album progresywnej grupy The Norman Haines Band jak do tej pory nie doczekał się oficjalnego wznowienia, a szkoda, gdyż jest to bardzo interesująca płyta. Inna sprawa, że problem nielegalnych reedycji dotyczy także kilku innych wykonawców, którzy zostali tutaj przeze mnie opisani. Tak się dziwnie składa, że rynek z klasycznym, zapomnianym rockiem zalewany jest przez całą masę różnej maści podróbek wartych niestety spore pieniądze.

Co zaś się tyczy płyty 'Den Of Iniquity', to mamy do czynienia z kliniczną wręcz wersją rocka progresywnego. Przy pierwszym przesłuchaniu można wręcz odnieść wrażenie, że niepodzielnie rządzą tutaj lekko zniekształcone lub przesterowane organy Hammonda nadające muzyce nieco zdehumanizowany charakter. Grał na nich, wcześniej związany z grupą Locomotive, Norman Haines. Jednak przy dokładnych oględzinach okazuje się, że równie ważna jest tutaj gitara. Szczęśliwie bowiem, grający na tym instrumencie Neil Clarke nie dał się zepchnąć na bocznicę i także jego umiejętnością płyta wiele zawdzięcza.




1. Den Of Iniquity
2. Finding My Way Home
3. Everything You See (Mr. Armageddon)
4. When I Come Down
5. Bourgeois
6. Rabbits
7. Life Is So Unkind


Skład


Norman Haines - Keyboards, Vocals
Neil Clarke - Guitar
Andy Hughes - Bass Guitar, Vocals
Jimmy Skidmore - Drums


Przede wszystkim to właśnie gitarzysta skomponował będący clou programu, rozbudowany 'Rabbits'.
Co w tamtych czasach było normą, utwór składał się jakoby z kilku części i każda z tych części zawierała dodatkowy podtytuł. Ale chyba poza muzykami formacji, nikt nie byłby w stanie tych poszczególnych części wyodrębnić ponieważ niemal cały utwór to gnająca przed siebie instrumentalna improwizacja. Tematy płynnie przechodziły jeden w drugi, co jakiś czas tempo ulegało zmianie. Muszę przyznać, że jest to jeden z przykładów, kiedy powtarzane wkoło motywy nie nużyły. Natomiast, w dosyć typowy sposób, we wstępie i w zakończeniu wprowadzono, jako rodzaj klamry, zwykłą, równie dynamiczną piosenkę.

Proszę nie myśleć, że piszę to bez entuzjazmu. Wprost przeciwnie. 'Rabbits' to absolutnie rewelacyjny przykład jak bez nadmiernej ekwilibrystyki i pseudo wirtuozerii można grać długo i w sposób absorbujący.

Album proponował mimo wszystko muzykę różnorodną.
Dla przykładu 'Finding My Way Home' to dosyć lekka i zwiewna piosenka ciążąca ku estetyce muzyki pop. Ukłonem w stronę folku, z naciskiem na twórczość Boba Dylana, był zagrany wyłącznie na gitarze akustycznej 'Bourgeois'. Z tym słynnym bardem to jest tylko moja opinia. Kto tak naprawdę wie, co autor miał na myśli?

Natomiast dla przeciwwagi The Norman Haines Band zaproponowali - modnie teraz zwane - heavy progresywne nagrania, jak choćby utwór tytułowy czy skomponowany kilka lat wcześniej - zaproponowany grupie Black Sabbath, lecz ostatecznie nie wykorzystany przez słynny kwartet z Birmingham - 'When I Come Down'.
Nawet trochę dziwi mnie fakt, że zespół odrzucił tę kompozycję, ponieważ w gruncie rzeczy mamy tu świetny riff, który w wykonaniu grupy Normana Hainesa zagrany został na gitarze i organach Hammonda z użyciem różnych przetworników dźwięku.
Ponoć Tony Iommi stwierdził po latach, że 'When I Come Down' nie pasował do muzyki wykonywanej przez Black Sabbath.

Lider wykonał także, na obowiązkowo zniekształconych brzmieniowo organach Hammonda, coś na kształt fugi w trochę za długim, ale za to posiadającym fajną, klaustrofobiczną aurę 'Life Is So Unkind'.

Program płyty uzupełniała zaś piosenka 'Everything You See' będąca nieco mniej efektowną wersją nagrania 'Mr. Armageddon' pochodzącego z płyty 'We Are Everything You See' wspomnianej już grupy Locomotive. Oryginalnie utwór ten zaaranżowany był na zespół rockowy i sekcję instrumentów dętych i odznaczał się nieopisaną wręcz dynamiką i ekspresją wykonania oraz niesamowicie mroczną i na swój sposób psychodeliczną atmosferą. Niestety wszystko to stracił tutaj, przez co nie zachwyca już tak bardzo.

Warto zwrócić uwagę na fantastyczną okładkę rodem z płyt zespołów grających metal. To właśnie ta ilustracja była sprawcą całego zamieszania, w efekcie którego wiele sklepów płytowych nie chciało przyjąć LP do sprzedaży. Dlatego dzisiaj za oryginalne pierwsze brytyjskie tłoczenie tego tytułu wydanego przez zasłużony Parlophone Records trzeba zapłacić od 1000 do 1500 funtów. Nieco tańsze jest natomiast wydanie francuskie, które kosztuje - bagatela - 500 euro.

Ktoś powie, że jestem rozchwiany emocjonalnie. Nie wiadomo czy zachwalam, czy krytykuję. Czy wskazuję mocne strony płyty, czy też wytykam błędy? Szczerze mówiąc, sam nie wiem. Wiem tylko, że mimo to bardzo lubię 'Den Of Iniquity'.

wtorek, 29 czerwca 2010

STONEWALL (1976)

Teoretycznie postanowiłem sobie, że będę umieszczał opisy tylko tych tytułów, do których mogę również dodać okładkę. Okłada jest dla mnie nierozłącznym i bardzo istotnym elementem dawnych płyt. Czasem stanowi nawet poważny argument dla kolekcjonerów, którzy chcą postawić płytę na półce właśnie tylko ze względu na atrakcyjną szatę graficzną. Nie ma w tym nic złego. Toż to sztuka.
Dlatego tym razem z braku laku dodałem okładkę zastępczą.




1. Right On
2. Solitude
3. Bloody Mary
4. Outer Spaced
5. Try And See It Through
6. Atlantis
7. Suite (I'd Rather Be Blind - Roll Over Rover)


Strasznie chciałem napisać kilka słów na temat Stonewall.
Amerykański zespół owiany legendą. Ich jedyne dokonanie zostało zarejestrowane ponoć w 1972 roku, natomiast kilka lat później bez wiedzy muzyków materiał ten wydała nielegalna wytwórnia Tiger Lily. Podobno ostało się około pięciu egzemplarzy oryginalnego LP. Podejrzewam, że album wart jest obecnie kilka tysięcy dolarów.

Uważam, że płyta zawiera dawkę muzyki piorunującej. Momentami to już jest właściwie metal w wersji jaka objawi się światu w kolejnej dekadzie za sprawą wykonawców z kręgu New Wave Of British Heavy Metal.

Takie skojarzenia nasuwają mi się przede wszystkim za sprawą miażdżącego zmysły 'Right On'. Ale także 'Outer Spaced' gdzie słychać echa dokonań Black Sabbath, jest już jedną nogą w nowej epoce. Trzeba też pamiętać, że płyta Stonewall została nagrana w 1972 roku. Wszystkie zamieszczone tutaj nagrania zawierają istną ścianę gitarowych dźwięków.
Nie ma tutaj żadnych łagodzących całość ballad. Prawdziwe ekstremum. Dodatkowo zaśpiewane bez taryfy ulgowej przez wypruwającego sobie wnętrzności wokalistę. Momentami jego maniera wokalna przywodzi mi na myśl głos Johnny Rottena.

Świetny wywodzący się z bluesa 'Suite (I'd Rather Be Blind - Roll Over Rover)' to ponownie toporny riff plus krótki solowy popis perkusisty oraz cała masa kapitalnego instrumentalnego grania wzbogaconego dźwiękami harmonijki ustnej. Genialne.
Warto wspomnieć także heavy-progresywny 'Try And See It Through' gdzie pojawiają się mocne akordy organów Hammodna oraz ponownie dla okrasy partia harmonijki ustnej. Natomiast 'Bloody Mary' oparta została na riffie niemal powtarzającym 'Sunshine Of Your Love' Cream. Dla odmiany środkowa część tej kompozycji parafrazuje słynny motyw z 'You Really Got Me' The Kinks. Rzecz jasna tutaj jest więcej mocy.

Oczywiście nie jest to wyłącznie gitarowe młócenie, ale również odpowiedni klimat w jakim podane są kompozycje. Wystarczy wskazać 'Solitude'. Być może działa także efekt tajemnicy jaka otacza ten rarytas.
Moim zdaniem jest to dzieło bez słabych punktów.

Stonewall doczekał się bodajże trzech reedycji.
Za jedno wznowienie odpowiedzialna jest włoska wytwórnia Akarma, która wydała ten tytuł w zmienionej okładce (widocznej powyżej) i z dodanym tytułem 'Stoner' zarówno jako CD jak i LP. Kolejna edycja została przygotowana przez Shadoks. Tym razem w oryginalnej okładce, ale chyba tylko wyłącznie jako LP. Obecnie obie reedycje są już od dawna niedostępne.
Ostatnia jak dotąd wersja jest bodajże najwierniejszą reprodukcją albumu - nie tylko posiada odpowiednią kopertę, ale także label Tiger Lily. Niestety również funkcjonuje tylko jako LP. Szkoda, ponieważ przez te problemy wydawnicze płyta egzystuje gdzieś na obrzeżach ludzkiej świadomości i prawdopodobnie dlatego mnóstwo słuchaczy nie zna tego genialnego dzieła.
Chyba najwyższy czas, aby ktoś ponownie wydał Stonewall w pełnej glorii na kompakcie.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

THE ATTACK

ABOUT TIME - DEFINITIVE MOD-POP COLLECTION 1967-1968



1. Any More Than I Do
2. Feel Like Flying (Making It)
3. Created By Clive (Radio Session Recording)
4. Try It
5. Go Your Way
6. Too Old
7. Colour Of My Mind
8. Lady Orange Peel
9. Sympathy For The Devil
10. Neville Thumbcatch
11. Strange House
12. Created By Clive
13. Mr Pinnodmy's Dilemma
14. Come On Up (Radio Session Recording)
15. Freedom For You
16. Hi-Ho Silver Lining
17. Magic In The Air (Watch With Mother)
18. Anything
19. We Don't Know


Jak sugeruje tytuł, jest to kompilacja. Kompilacja bardzo interesująca.
Grupie The Attack nigdy nie udało się nagrać płyty długogrającej, chociaż była bardzo blisko. Jest to kolejny przykład tego, jak wtedy funkcjonował przemysł muzyczny, który miał za nic raczkującą wówczas muzykę pop, albo raczej rodzącego się właśnie rocka. Nie od razu ten nowy muzyczny gatunek trafił na podatny grunt, droga była w tamtych czasach wyjątkowo wyboista, a składało się na to dużo czynników. Czasem oczywiście zawodził sam zespół, który najnormalniej w świecie nie miał siły przebicia. Muzycy, którzy nie wiedzieli ile pracy i wysiłku kosztuje próba odniesienia choćby najmniejszego sukcesu.
Również wytwórnie płytowe nie ułatwiały zadania. Jako że rządził rynek singlowy, młode zespoły musiały udowodnić wpierw swoją wartość komercyjną, aby móc kontynuować dalszą karierę i ewentualnie dostąpić zaszczytu nagrania płyty. Niestety w tamtej epoce to wszystko było bardzo trudne, dlatego mnóstwo świetnych wykonawców nigdy nie doczekała się LP. Dość powiedzieć że, niektórym nie udało się nagrać nawet jednego singla.
Były też liczne przypadki, kiedy to grupa miała na koncie kilka singli bez powodzenia i, niestety,  możliwość nagrania albumu przechodziła koło nosa.

Właśnie do tej ostatniej kategorii należy zespół The Attack.
Ta wyjątkowa i po prostu wspaniała formacja nagrała cztery single oraz materiał na płytę, który niestety jednak został przez wytwórnię odrzucony.

Jak to dobrze, że te wszystkie stare acetaty czy oryginalne taśmy (taśmy-matki) po tylu latach są jeszcze w na tyle dobrym stanie, że gorliwi pasjonaci wkładają tak wiele pracy w jak najlepsze ich odrestaurowanie i przeniesienie na nowy nośnik. Chwała im za to.

Natomiast co do zestawu tutaj zamieszczonego, to jest to właściwie cały dorobek The Attack na jednym CD.
Wszystkie single, materiał z niewydanej płyty o roboczym tytule 'Roman God Of War', dwa nagrania z sesji dla radia BBC oraz demo 'Sympathy For The Devil' z repertuaru The Rolling Stones.
Słowem - przekrój ukazujący moment, w którym ciężki, dynamiczny beat - określany potem jako freak-beat - przeistaczał się w muzykę bardziej eksperymentalną, a następnie w początkujący hard-rock.

Pierwsze dwa single nagrane z gitarzystą Davidem O'Listem zawierały - udany dynamiczny, gitarowy 'Try It', żywiołowy 'We Don't Know' przypominający dokonania Animals, oraz porywający 'Anymore Than I Do' o ostrymi gitarowym brzmieniu.
Wszystkie te piosenki zachwycają młodzieńczą werwą, polotem wykonawczym oraz pozbawioną kalkulacji zadziornością. Młodzi muzycy - lider i wokalista zespołu, Richard Shirman miał wówczas siedemnaście lat - zadziwiają przy tym profesjonalizmem i rzadko spotykaną precyzją wykonawczą.
Bardziej eksperymentalne oblicze zespołu reprezentowały takie nagrania jak 'Lady Orange Peel', czyli druga strona ostatniego singla 'Neville Thumbcatch'.

Gdy na przełomie 1967 i 1968 roku do zespołu dołączył John Du Cann grupa zawędrowała w stronę jeszcze cięższych rejonów i zaproponowała muzykę, jaka wówczas nie miała jeszcze precedensu.

Głównym kompozytorem takich piosenek jak 'Go Your Way', 'Too Old' oraz 'Strange House' był właśnie nowy gitarzysta. Okazało się, że John Du Cann potrafił stworzyć kompozycje zaskakujące niespotykaną wówczas intensywnością, zwiastujące narodziny hard-rocka.

Wystarczy posłuchać 'Strange House', który epatuje słuchacza ciężkim riffem gitary i tajemniczą, złowrogą aurą, przykuwa zaś uwagę szeptem Richarda Shirmana w refrenie. Z kolei bardziej zwarty 'Go Your Way' oparty został na prostej, powtarzanej w kółko heavy-rockowej zagrywce gitary.
Bardziej eksperymentalny odcień posiadał 'Mr Pinnodmy's Dilemma' w środkowej części zaburzony czymś na wzór deklamacji na nieco jarmarcznym tle. Natomiast zgrabnie spajał te wszystkie cechy transowy 'Feel Like Flying' z trylami gitary.

Wymienione nagrania oraz kilka innych zostało zarejestrowanych z myślą o wspomnianej płycie długogrającej. Niestety, wytwórnia Decca Records zrezygnowała z usług zespołu i właściwie na tym zakończyła się działalność tej pionierskiej grupy.

Jeszcze w tym samym roku Richard Shirman zarejestrował swoją wersję 'Sympathy For The Devil'. Niestety z braku porozumienia na płaszczyźnie czysto muzycznej z wytwórnią Elektra, kariera tego świetnego, nieprzejednanego w swej postawie wokalisty dobiegła końca.
Oczywiście muszę wspomnieć, że David O'List jeszcze w 1967 roku zasilił szeregi grupy The Nice kierowanej przez Keitha Emersona. Nagrał z tym zespołem tylko jeden album 'The Thoughts of Emerlist Davjack'. Kolejny niedoceniony gitarzysta, John Du Cann, najpierw utworzył zespół Andromeda, następnie dołączył do Atomic Rooster.

piątek, 18 czerwca 2010

THE OPEN MIND (1969)

Grupa The Open Mind odpowiedzialna jest za znakomity singel 'Magic Potion - Cast A Spell'.
Dlatego zaskakujące jest, że ten sam zespół, kilka miesięcy wcześniej, wydał album, który jest niewypałem. Czy to prawdopodobne żeby zmienić podejście do muzyki w tak krótkim czasie? Gdyby nie wspomniany singiel, to bym chyba nie uwierzył.

Rzecz w tym, że album długogrający ma kilka grzechów.
Przede wszystkim nagrania są do siebie podobne, wszystkie zagrane są w powolnym tempie. Razi straszliwa, wylewająca się z głośników monotonność kolejnych piosenek. Do tego dochodzą  eksploatowane aż nad to zespołowe falsety. Słowem - powstała muzyka nużąca.
Brakuje tutaj jakiegoś punktu zaczepienia, jakichś nagłych zmian, które zaburzałyby ustalony porządek, czegoś zaskakującego. Kompozycjom brakuje dramaturgii, brakuje ciekawych melodii, świeżych pomysłów. Nie ma tutaj życia.
Producentowi, jak widać, nie udało się wykrzesać z tych utworów czegoś więcej, chociaż, być może, nic więcej nie dałoby się z nimi zrobić. Dziwię się, że ludzie są w stanie płacić za oryginalne tłoczenie albumu nagranego dla wytwórni Philips nawet 1000 funtów.





1. Dear Louise
2. Try Another Day
3. I Feel The Same Way Too
4. My Mind Cries
5. Can't You See
6. Thor The Thunder God
7. Horses And Chariots
8. Before My Time
9. Free As The Breeze
10. Girl I'm So Alone
11. Soul And My Will
12. Falling Again


Jak właściwie określić muzykę, która wypełniła LP?
Jest ona zaliczana do nurtu psychodelicznego rocka, ale słychać również, że zespół w nieśmiały sposób starał się nasycić swoje dokonania elementami hard-rocka - parafraza tematu z 'Sunshine Of Your Love' grupy Cream w 'I Feel The Same Way Too' lub 'Thor The Thunder God', którego wstęp przywodzi na myśl pierwsze takty 'Happenings Ten Years Time Ago' Yardbirds. Najciekawszym fragmentem płyty wydaje mi się 'My Mind Cries'.

Natomiast singiel sprawia wrażenie jakby pochodził z zupełnie innej bajki. 'Magic Potion' to już jest inny ciężar gatunkowy. Grupa doznała chyba olśnienia, jak należy grać i stworzyła dzieło rzeczywiście porywające - oparte na ciężkim, zwięzłym riffie gitary, na dynamicznej grze perkusisty oraz wyrazistym śpiewie wokalisty. Świetnym pomysłem było wprowadzenie w środkowej części gitary przetworzonej przez wah-wah.
Pewne elementy charakterystyczne dla stylu kwartetu - zwłaszcza w przypadku piosenki z drugiej strony małej płyty - pozostały, jednak kwartet zintensyfikował swoją muzykę pod względem rytmicznym. Warto dodać, że pewnym novum było tak wyraźne uwypuklenie partii perkusji granych na dwóch bębnach basowych.

Wyobrażam sobie, że kształt całości, to ogromna zasługa świetnego producenta Fritza Fryera. Gdyby to on wziął zespół w obroty podczas nagrywania płyty, prawdopodobnie broniłaby się znacznie lepiej. Jaka szkoda, że po nagraniu tego znakomitego singlowego dzieła The Open Mind nie zarejestrowali już nic więcej, i to w chwili, gdy właśnie rozwijali skrzydła.

Na drugiej stronie singla widniał równie udany 'Cast A Spell'. Nieco wolniejszy, ale posiadający bardziej hipnotyzującą aurę. Również ze świetną gitarą na pierwszym planie. W obu przypadkach znakomite były nie tylko zwrotki, ale także zapadające w pamięć chwytliwe refreny.
Tak więc singiel ten jest archetypem rockowej muzyki, dlatego aż żal ogarnia, że zespół nie grał tak fantastycznie na płycie.

Dodam, że przed pierwszym LP grupa nagrała całkiem sympatycznego singla 'Day And Night - Get Out Of My Way'. Żadne z wydawnictw zespołu nie osiągnęło choćby minimalnego sukcesu. Dziwi zwłaszcza w przypadku 'Magic Potion - Cast A Spell'. Dlatego singiel ten wart jest obecnie około 600 funtów.

czwartek, 20 maja 2010

HORSE (1970)




1. The Sacrifice
2. See The People Creeping Round
3. And I Have Love You
4. Freedom Rider
5. Lost Control
6. To Great The Sun
7. The Journey
8. Heat Of The Summer
9. Gypsy Queen
10. Step Out Of Line


Skład


Adrian Hawkins - Vocals
Rick Parnell - Drums
Rod Roach - Guitar
Colin Standring - Bass


Nie jest to może płyta, do której wracam bez względu na stan samopoczucia, ale właśnie jeden z tych tytułów, których słucham w zależności od nastroju. Za to nie mogę się wprost oderwać od okładki zdobiącej ten zapominany album. Fioletowe tło i kapitalnie narysowany czarno-biały koń o pustych białych oczodołach. Takie to proste, ale jakie sugestywne. Po za tym, taka ilustracja dobrze zwiastuje z jaką muzyką przyjdzie nam się zmierzyć.

Najważniejsza na płycie wydaje się być kompozycja zatytułowana 'The Sacrifice', czyli ciężki riff gitary, mocno nabijająca rytm perkusja i ten przeraźliwy głos wokalisty, który wykrzykiwał te wszystkie krwiożercze wersy. Bez wątpienia nasuwają się skojarzenia z najwcześniejszymi dokonaniami Black Sabbath. W przewodniku 'Galactic Ramble' przytoczono nawet recenzję, której autor określił Horse jako bladą imitację grupy z Birmingham. Może trochę przesadził, bo tak po prawdzie, reszta albumu była dość zróżnicowana i bardziej przywodziła na myśl niewielki dorobek High Tide niźli debiut Black Sabbath. Można też odnieść się do pierwszych dwóch płyt Budgie, ale te powstały nieco później niż jedyny LP Horse.

Lubię ten album. Jeśli ktoś szuka interesujących i zwięzłych heavy rockowych nagrań, to tutaj znajdzie coś dla siebie. Grupa stara się jak może, żeby nie wiało nudą i dzięki temu poszczególne kompozycje różnią się między sobą. Jeśli wsłuchać się dokładnie i z uwagą, to nie jest to jednostajne odgrywanie wytartych schematów. Nie będę jednak mydlił nikomu oczy, że zespół stworzył nową jakość.

Dla przykładu - podstawowym budulcem 'And I Have Love You' jest gitara klasyczna zestawiona z dźwiękami gitary elektrycznej z efektem wah-wah. Rzecz zagrana jest bardzo klarownie i z lekkością, słychać, że muzykom polotu nie brakło. Ciekawostką jest, że w nagraniu tym pojawia się zagrywka gitary klasycznej, której linia melodyczna przypomina refren z piosenki 'Tolerancja' Stanisława Soyki. Wcale nie żartuję.
Zresztą akustycznych partii pojawia się na tej płycie znacznie więcej. Chociażby w utrzymanym na początku w rytmie walca 'Heat Of The Summer'. Jest to także jeszcze jeden dowód, że grupa miała zupełnie inne aspiracje niż wspomniany już Black Sabbath, byli bardziej ukierunkowani na nieco mocniejszą odmianę progresywnego rocka.

Dużą ciekawostką jest sposób śpiewania Adriana Hawkinsa. Zwłaszcza w 'The Sacrifice' jego interpretacja wokalna zbliża się momentami do tak zwanego growlingu.

P.S. Zapomniałem dodać, że ową charakterystyczną okładkę płyty zaprojektował Roger Wootton z grupy Comus. Wystarczy porównać z ilustracją na płycie 'First Utterance'. Ta sama kreska.

ATOMIC ROOSTER

DEATH WALKS BEHIND YOU (1970)




1. Death Walks Behind You
2. VUG
3. Tomorrow Night
4. Seven Lonely Streets
5. Sleeping For Years
6. I Can't Take No More
7. Nobody Else
8. Gershatzer


Skład


Vincent Crane - Hammond Organ, Piano
John Du Cann - Guitars, Vocals
Paul Hammond - Drums

Obok 'Deep Purple In Rock' jest to bodaj najlepszy heavy-rockowy album nagrany w Wielkiej Brytanii, w którym rolę główną odgrywają organy Hammonda.

Pod odejściu z zespołu Carla Palmera i Nicka Grahama, lider grupy Vincent Crane zaangażował na ich miejsce dwóch znakomitych muzyków - Johna Du Canna i Paula Hammonda. Trudno wyobrazić sobie lepszy wybór. W tej nowej odsłonie muzyka tria nabrała znacznej dynamiki oraz stała się jeszcze bardziej ponura w wyrazie. Same kompozycje zaś stały się niemal archetypem tego rodzaju muzyki.

Ile razy pisałem o muzyce mrocznej i ponurej? Trudno zliczyć. Na 'Death Walks Behind You' wszystko to jest niezwykle klarowne i wyraziste. Muzyka wykonana została w sposób precyzyjny, ale nie bezduszny, wykalkulowany. Trzeba posłuchać, żeby zrozumieć, z jaką lekkością muzycy przemykają się od tematu do temat, z jaką finezją budują atmosferę wykonywanej muzyki. Nie ma tutaj elementów przypadkowych, tylko świadomie złożone w całość, pięknie układające się dźwięki.

Wystarczy posłuchać utworu tytułowego.
Najpierw złowieszczy arpeggiowy wstęp na fortepianie, do którego po chwili dołącza gitara. Mimo, że nagranie utrzymane jest w wolnym tempie, przez cały czas najeżone jest swoistą atmosferą niepokoju. Taką atmosferę potęguje wprowadzenie pojawiającego się w tle delikatnego głosu, który stanowi kontrast dla ostrego, zdecydowanego śpiewu Johna Du Canna.

Następujący potem instrumentalny 'VUG' to już żywiołowo wykonany utwór ukazujący hard-rockowe oblicze tria - solidny rytm oraz współbrzmiące ze sobą gitara i organy Hammonda. Przy okazji muzycy Atomic Rooster udowadniają, że w tej stylistyce czują się niezwykle swobodnie. Po za tym zachwyca pełna wyczucia i niewymuszonej finezji gra Vincenta Crane'a, co, w kontekście muzyki pełnej ruchliwości, robi wrażenie brzmienia niezwykle szlachetnego.

'Seven Lonely Streets' i 'Sleeping For Years' - to nagrania będące wzorcem ciężkiego rocka, które obok płyt Black Sabbath były faktycznym początkiem metalu. Warto zauważyć, że we wstępie 'Sleeping For Years' pojawia się coś w rodzaju gitarowego flażoletu. Bardzo podobny początek posiada utwór 'Rape Of The Locks' zespołu Budgie na ich debiutanckim LP.

Zamykający płytę 'Gershatzer', stanowi cięższy wariant 'VUG'. Utwór posiadał doskonałe solowe popisy Paula Hammonda na perkusji oraz Vincenta Crane'a na instrumentach klawiszowych. Nie jestem wielkim miłośnikiem tych perkusyjnych przerywników - będących wtedy standardem i czasem o wiele za długich - które miały chyba ukazywać umiejętności techniczne muzyków, ale takie intensywne i krótkie solo, jak to zagrane przez Paula Hammonda, robi duże wrażenie. Natomiast lider Atomic Rooster zaproponował również krótką fortepianową impresję, która przechodziła w dysonansowe i zniekształcone brzmienia organów Hammonda.

Nie mogę nie wspomnieć o Johnie Du Cannie, którego wkład w powstanie 'Death Walks Behind You' był ogromny, nie tylko jako gitarzysty i wokalisty, ale także jako kompozytora kilku kluczowych utworów. Bez niego ten album bez wątpienia nie byłby tak wspaniały.

'Death Walks Behind You' to absolutny majstersztyk rockowego grania.

piątek, 2 kwietnia 2010

ATOMIC ROOSTER (1970)




1. Friday The 13th
2. And So To Bed
3. Broken Wings
4. Before Tomorrow
5. Banstead
6. S.L.Y.
7. Winter
8. Decline And Fall


Skład


Vincent Crane: Hammond Organ, Piano, Backing Vocals
Carl Palmer: Drums, Percussion
Nick Graham: Bass Guitar, Vocals, Flute


Zastanawia mnie, czy w wytwórni Sanctuary Records mieli problemy ze słuchem? Jak można było tak niechlujnie przygotować reedycję debiutanckiej płyty Atomic Rooster? Nie chodzi mi ani o zawartość czy oprawę graficzną. To nie budzi najmniejszych zastrzeżeń. Moja irytacja wynika z fatalnej wręcz jakości dźwięku. Coś strasznego. Jedyne, co sprawia, że wytrzymuję do końca kompaktu to doskonała muzyka, tej nie jest w stanie popsuć nawet metaliczne, puste brzmienie CD.

Dlaczego postanowiłem napisać o pierwszej płycie? Z dwóch powodów - ponieważ bardzo mi się podoba powolny, mocny rytm nagrań tutaj zawartych oraz dlatego, że wyjątkowo lubię dwie kompozycje 'Friday The 13th' i 'Winter'.

Jest to dzieło nieco odmienne od 'Death Walks Behind You', na co być może wpływ mieli dwaj muzycy ówczesnego składu Atomic Rooster - Nick Graham oraz Carl Palmer, którzy grając z rockową werwą, zdradzali częstokroć jazzowe inklinacje. Na kolejnej płycie, gdy na ich miejsca zostali zatrudnieni John Du Cann oraz Paul Hammond, elementy jazzu zostały nieco stonowane, posiadały mniejsze znaczenie. Na tym pierwszym albumie także organy Hammonda lidera grupy miały bardziej jazzowy koloryt.
Oczywiście muzyka nosi wyraźne elementy heavy-rockowego gatunku, chociażby za sprawą motorycznych rytmów oraz intensywnych partii Vincenta Crane'a na organach Hammonda, jednak, nawet pomimo tego, niektóre nagrania pobrzmiewają nutą refleksji, czy wręcz smutku. Atomic Rooster nie zamyka się w obrębie jednego stylu. Zespół wprowadza do aranżacji także brzmienie instrumentów dętych czy fletu poprzecznego.

Słychać również, że LP był kierunkowskazem dla późniejszych poczynań Emerson Lake And Palmer, głównie w okresie debiutu, czy Nicholasa Greenwooda na jego jedynym albumie 'Cold Cuts'.

Co do Emerson Lake And Palmer. Nasuwają się skojarzenia w instrumentalnych organowo-perkusyjnych dialogach, które zostaną niemal powtórzone lub rozwinięte w utworach takich jak 'The Barbarian' czy 'Knife-Edge'. Proszę posłuchać choćby instrumentalnego 'Before Tomorrow'.
Inny przykład to kompozycja 'Winter'. Piękna, melodyjna piosenka uatrakcyjniona długą jazzową improwizacją na fortepian, flet poprzeczny i kotły. Mnie to nasuwa skojarzenia z 'Take A Pebble'.
Proszę jednak nie traktować tych moich przyrównań jako zarzut wysunięty przeciw Emerson Lake And Palmer. Nie. Chciałem jedynie ukazać, jak twórczym muzykiem był Vincent Crane.

Natomiast aranżacje instrumentów dętych w bardzo podobnej formie słychać na 'Cold Cuts'. Chociaż w tym przypadku i Vincent Crane i Nicholas Greenwood mogli czerpać z doświadczeń zebranych w czasach ich występów w Crazy World Of Arthur Brown.
Rzecz jasna są to moje spostrzeżenia, niekoniecznie zgodne ze stanem faktycznym. Dodam jeszcze, że głos Nicka Grahama barwą przypomina mi głos jego następcy w zespole Johna Du Canna.

Kariera Atomic Rooster z różnym skutkiem trwała do połowy dekady. Potem jeszcze dwukrotnie grupa wznawiała działalność.
W 1989 roku Vincent Crane odebrał sobie życie.

wtorek, 23 marca 2010

MAYPOLE 1970

Muzyka jest jak nałóg. Od kilku lat nie byłem na wczasach, nigdzie nie wyjeżdżałem, bo oznaczałoby to rozłąkę z muzyką na wiele dni. Nie wyobrażam sobie dnia bez muzyki. Rzecz jasna zdarza mi się nie słuchać niczego nawet przez dłuższy czas, ale jednak zawsze wiem, że gdyby co, to mam płyty na wyciągnięcie ręki.

Maypole to jest jedną z największych niespodzianek ostatnich lat, z jaką się zetknąłem.

Znam ten album już od blisko dwóch lat, pamiętam, że przypadł mi do gustu przy pierwszym przesłuchaniu. Nie pamiętam jedynie, co mnie w nim zainteresowało, wiem tylko, że co jakiś czas wracałem do tego tytułu. Większe zainteresowanie nastąpiło dużo później.
Nagle dostrzegłem wszystkie niuanse tej gitarowej płyty. Jakbym trafił na swój ideał. Na coś, czego poszukiwałem od bardzo dawna i w końcu znalazłem to tutaj, na tej okraszonej niepozorną okładką płycie.

Gitarowych albumów powstało tysiące, cóż więc czyni to dokonanie innym niż wszystkie?
Maypole potrafili zasymilować pełne rockowej ruchliwości motywy z tematami lirycznymi. Nieco patosu połączyć z młodzieńczą werwą, jednak nad każdym dźwiękiem unosiła się odrobina melancholii.
Muzyka zachwyca eterycznym brzmieniem i ciekawymi harmoniami. Wystarczy posłuchać współpracy dwóch gitar, które operują charakterystycznymi progresjami akordowymi - tak się to chyba nazywa - oraz przestrzennej gry sekcji rytmicznej. Bardzo dobry jest również zadziorny, młodzieńczy śpiew wokalisty.





1. Glance At The Past
2. Show Me The Way
3. Henry Stared
4. Changes Places
5. Under A Wave
6. Look At Me
7. Johnny
8. Comeback
9. You Were
10. In The Beginning
11. Dozy World
12. Stand Alone

Bonus

1. Who Was She
2. All In The Past


Skład


Dennis Tobell - Lead Guitar And Vocals
Steve Mace - Guitar And Vocals
Paul Welsh - Drums And Vocals
Kenny Ross - Percussion And Vocals
John Nickel - Bass Guitar And Vocals


Sesja nagraniowa trwała ledwie trzy dni, podczas których grupa zarejestrowała wszystkie kompozycje na żywo. Teoretycznie nic niezwykłego, wtedy przecież tak nagrywano. Podziw zaś budzi, jak klarownie to wszystko brzmi.

Jak opisać ten LP?
Przede wszystkim muszę wspomnieć, że trzy pierwsze nagrania układają się w całość. Dwie kolejne kompozycje również tworzą dłuższą formę. Odwołując się do wspomnień lidera zespołu Demiana Bella (Dennis Tobell), obie suity zostały nagrane za jednym podejściem. Reszta płyty to już osobne utwory, ale i tak układające się w spójną, przemyślaną całość.

Niemal każdy utwór na tej płycie zaskakuje pod względem kompozytorskim. Nie ma dostrzegam tu słabszych nagrań, może tylko cztery ostatnie piosenki nie są już tak efektowne, chociaż zamykający płytę, pełen zadumy 'Stand Alone' - rodzaj kołysanki - ze względu na swój dramatyzm, stanowi niejako esencję albumu.

Zespół czaruje pięknymi, natchnionymi melodiami, pomimo prostych aranżacji grupie udało się uzyskać całą paletę barw i odcieni.

Moją uwagę jak zwykle przykuwa sekcja rytmiczna, przede wszystkim gra perkusisty, finezyjnie wypełniająca plan dźwiękowy. Soczysta i momentami posiadająca ten zwiewny jazzowy koloryt. Nawet te bardziej heavy-rockowe fragmenty jak 'Look At Me' czy 'Johnny' przepełnione są sporą dozą liryzmu. Drugi z tych utworów stworzony został na bazie ostrego gitarowego motywu, a także wypełniających plan solowych partii drugiego gitarzysty.

Dwa najdłuższe utwory 'Henry Stared' i 'Stand Alone' mimo, że zbudowane na bazie dwóch czy trzech wątków melodycznych, zachwycają kunsztem wykonawczym, doskonałym dopełnianiem się dwóch gitar oraz zmiennością rytmów i przekonywującymi interpretacjami wokalnymi. Kenny Ross śpiewa z dużym zaangażowaniem, niemal każdy wers jest inny - raz wykrzyczany z desperacją, za chwilę pełen goryczy. Warto dodać, że w kilku utworach wokalistę wspomagają delikatne chórki, dodając aranżacjom refleksyjnej aury.

Dla mnie centralnym punktem płyty już na zawsze pozostanie 'Come Back'. Balladową zwrotkę  skontrastowano z bardziej żywiołowym, ekspresyjnym refrenem. Niczym leitmotiv powracał gitarowy temat sprawiający wrażenie rozpływającego się czy może lekko rozstrojonego. To jest ta sama liga, co powstały dokładnie w tym samym roku na debiutanckiej płycie Wishbone Ash 'Errors Of My Way'. Brakuje tylko typowych dla brytyjskiego kwartetu gitarowych linii melodycznych granych unisono.





Być może obok płyty zespołu Felt jest to jedno z ostatnich ciekawszych dokonań klasycznego amerykańskiego rocka. Trudno uwierzyć, że tuż za rogiem czaiła się dominacja muzyki disco i całego tego stadionowego kiczu.
Niestety z oryginalnego składu pozostali już tylko obaj gitarzyści, pozostała trójka muzyków zmarła na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.

Do wydania CD dołączono dwa nagrania zarejestrowane jeszcze przed powstaniem Maypole. Obie piosenki były dziełem innego składu i pochodziły z innej bajki. Bardziej chropawe, bardziej żywiołowe - zwłaszcza optymistyczny, przebojowy 'Who Was She'. Może nie tak dopracowane pod względem harmonicznym, ale słucha się ich świetnie. Muszę przyznać, że powolny 'All In The Past' naprawdę robi wrażenie.

Jeszcze tak na sam koniec - na oryginalnym LP wprowadzono małe zamieszanie. Otóż opis nagrań na okładce nie odpowiada opisowi na nalepkach. Na okładce przez omyłkę pozamieniano kolejność niektórych kompozycji. Oryginalny winyl miał bodaj trzy różne wersje nalepek. Baśniową notkę na tyle okładki napisał perkusista Paul Welsh.

sobota, 13 marca 2010

DEVIANTS (1969)




1. Billy The Monster
2. Broken Biscuits
3. First Line (Seven The Row)
4. The People Suite
5. Rambling B(l)ack Transit Blues
6. Death Of A Dream Machine
7. Playtime
8. Black George Does It With His Tongue
9. The Junior Narco Rangers
10. Lets Drink To The People
11. Metamorphis Explosion


Skład


Mick Farren – Lead Vocals And Production
Paul Rudolph – Guitar, Vocals And Mouth Music
Duncan Sanderson – Bass And Vocals
Russell Hunter – Percussion, Vocals And Stereo Panning


Wprawdzie okładkę dodałem 13 marca, ale wpis powstał dopiero dzisiaj, czyli 3 dni później.
To wszystko przez moje niezorganizowanie. Marcowa pogoda nie służy mobilizacji, wszystko się kotłuje, raz jest słonecznie, przyroda budzi się do życia, innym razem robi się szaro i ponuro, a niespodziewanie w niedzielę zima postanowiła pożegnać nas mocnym akcentem w postaci potężnej dawki śniegu. Miejmy jednak nadzieję, że to ostatnie podrygi zimy oraz preludium dla upragnionej wiosny. Dla mnie najpiękniejszej pory roku.
Zgodnie z powiedzeniem - w marcu jak w garncu.

Za to trzecia i ostatnia płyta Deviants nie jest aż tak zmienna jak marcowa pogoda. To przede wszystkim ciężkie, gitarowe utwory. Grupa zakończyła swoją działalność płytą bardziej jednolitą i mniej chaotyczną niż dwa poprzednie tytuły. Muzyka nadal przesiąknięta jest duchem anarchii, tylko że nie jest on już tak wyczuwalny, nie jest wyłożony kawa na ławę.

Spójność tej płyty, to nie wada.
Tak więc za buntowniczego ducha muzyki odpowiedzialny był lider grupy Mick Farren, natomiast nowy gitarzysta Paul Rudolph skierował zespół w bardziej heavy-rockowe rejony - nieobce Deviants, bo obecne chociażby na debiutanckiej płycie 'Ptooff'.





Zaczyna się od przebojowego 'Billy The Monster', który w drugiej marszowej części, dzięki wprowadzeniu potężnie brzmiących organów, nabiera monumentalnego i dostojnego wyrazu. Instrumentalny 'Broken Biscuits' to jedna z moich ulubionych kompozycji Deviants, na początku podbijana ostrymi gitarowymi wejściami, przeistacza się w improwizowany fragment z doskonałą partią gitary w roli głównej. Stąd już bardzo blisko do punk-rocka, a nawet do metalu. Przy czym trzeba jasno stwierdzić, że wówczas taka muzyka było właściwie na porządku dziennym.
Gdyby dzisiaj tak ładnie szarpano struny.

Zwiewny główny temat 'First Line (Seven The Row)' kojarzy mi się z dokonaniami...U2. Irlandczycy wprawdzie robili jeszcze wtedy do nocnika, ale to tylko ukazuje jak muzyka rockowa w pewnym momencie zaczęła zjadać własny ogon. Zdaję sobie sprawę, że dla większości i tak nie ma to żadnego znaczenia, nam wydaje się, że wciąż powstają rzeczy oryginalne.
Dla odmiany 'The People Suite' to standardowy bluesowy motyw okraszony skandującym głosem brzmiącym jak przez megafon.

Ponownie pojawia się motyw marszowy w początkowo bluesowym, ciężkim 'Rambling B(l)ack Transit Blues'. Znowu także prym wiodła sfuzzowana gitara Paula Rudolpha. W końcówce pojawiła się humorystyczna przyśpiewka a capella.

Żeby się nie rozpisywać bez sensu, dodam tylko, że album jest mocno osadzony w bluesowej tradycji, jednak miłośnicy starych ciężkich brzmień powinni być zadowoleni.
Chociaż to wcale nie jest łatwo wpadające w ucho dokonanie - zwłaszcza dla nienawykłych do tak radykalnego, bezkompromisowego podejścia do muzyki słuchaczy, w dodatku okraszone ekscentrycznymi wyskokami typowymi dla stylu Deviants. Wystarczy posłuchać 'Black George Does It With His Tongue' oraz 'The Junior Narco Rangers'. Także utrzymany w stylu country, pastiszowy 'Lets Drink To The People' może być sporym zaskoczeniem.

Jednak są to wyjątki, ponieważ, jak wspomniałem na początku, dominują tutaj konkretne,  zdecydowanie mocne dźwięki. Tak więc, ozdobiona kontrowersyjną, prowokacyjną okładką płyta jest dziełem udany.

poniedziałek, 22 lutego 2010

T2

FANTASY (1970-1997)




1. Highway
2. Careful Sam
3. Timothy Monday
4. CD
5. The Minstrel
6. Fantasy
7. T2


Skład


Keith Cross - Guitar, Keyboards
Peter Dunton - Drums, Lead Vocals
Bernard Jinks - Bass Guitar


Ten album nie wyszedł poza formę acetatu, bo wytwórnia odrzuciła przygotowany przez T2 materiał.

Pierwsza płyta ukazywała zespół jako wiele obiecujące zjawisko. W szeregach tria grali - siedemnastoletni utalentowany gitarzysta Keith Cross, perkusista, kompozytor i wokalista w jednej osobie, czyli Peter Dunton oraz basista Bernard Jinks. Trójka młodych muzyków - zwłaszcza basista i perkusista - posiadała już pewne doświadczenie w pracy studyjnej i miała na swym koncie nagrania. Grupa, która na pewno nie była epigonem, przeciwnie - talentem, wyobraźnią, wyczuciem rockowej stylistyki oraz biegłością wykonawczą mogłaby zawstydzić niejednego wykonawcę z czołówki.

Niestety, życie jest niesprawiedliwe i coś poszło nie tak. Prawdopodobnie sprawę popsuła Decca Records. Wprawdzie zespół był sporą sensacją koncertową, ale co z tego skoro wytwórnia nie wytłoczyła wystarczającej ilości egzemplarzy 'It'll All Work Out In Boomland', przez co publiczność miała utrudniony dostęp do kupna debiutanckiej płyty. Niedługo potem z T2 rozstał się Keith Cross, ponoć wystraszony zamieszaniem wokół jego osoby - gitarzystę określano mianem nowego Erica Claptona.

Jednak zanim doszło do rozłamu grupy, zdążył T2 zarejestrować omawiany tutaj materiał na drugi LP. Jak już wspomniałem, płyta nigdy się nie ukazała, to znaczy ukazała...dwadzieścia siedem lat później, dzięki czemu miłośnicy rockowej klasyki mogą zapoznać się z tym arcydziełem.

Ponieważ całość zgrano z acetatu, to w wielu miejscach słychać głośniejsze lub cichsze szumki niczym z typowej zgranej winylowej płyty. Uważam mimo to, że wytwórnia Essex wykonała kawał dobrej roboty, bo nagrania brzmią bardzo dobrze, klarownie. Właściwie od razu zapomina się o tych wszystkich mankamentach, których i tak czasem w ogóle nie ma. Jest to solidnie wykonana praca.

Jeśli zaś chodzi o zawartość muzyczną, to wielu melomanów twierdzi, że 'Fantasy' prezentuje jeszcze wyższy poziom niż słynny debiut. Uważam, że można się zgodzić z tą oceną.
W odróżnieniu od 'It'll All Work Out In Boomland' tutaj mamy krótsze kompozycje, ale za to o większym ładunku emocji i ekspresji. Nie znaczy to, że zabrakło improwizacji, że brak tych wszystkich dramatycznych zwrotów akcji charakterystycznych dla pierwszego dokonania. Oczywiście, że jest to wszystko, tyle że zamknięte w krótszych formach. Ponadto trio z większą śmiałością wykorzystało w swej muzyce melotron, który z jednej strony dodał kompozycjom dostojeństwa, z drugiej zaś wprowadził element melancholii, z tego to powodu drugi album prezentuje bardziej refleksyjne oblicze zespołu.

Spróbuję jeszcze swoim zwyczajem opisać pokrótce kilka wybranych kompozycji, a to jest dla mnie znacznie trudniejsze niż ogólnikowe recenzje.
Bez chwili wahania wskażę utwór 'Careful Sam', wielowątkowe nagranie składające się z trzech segmentów. Rozpoczyna się niczym zwykła akustyczna, delikatna piosenka. Nagle wyłania się melotron i kompozycja nabiera nerwowości i napięcia. Przez cały czas prym wiedzie gitara - Keith Cross gra z finezją i wyczuciem, po wirtuozowsku, ale bez efekciarstwa, za to z uczuciem. Pod sam koniec muzyka nabiera tempa i w granym unisono finale emocje sięgają zenitu.

Na płycie znalazły się dwie eteryczne, pełne zadumy ballady 'Timothy Monday' i 'The Minstrel'. Pierwsze nagranie, w głównej części wyrosłe z folk-rockowych wpływów, zaburzane było dwoma nagłymi przejściami pełnymi hard-rockowego zgiełku. Druga z kompozycji ozdobiona została partią melotronu.

Dla odmiany nagrania takie jak 'Highway' czy 'CD' przypominały, że T2 to zespół przede wszystkim o hard-rockowym obliczu. 'Highway' to hałaśliwa piosenka oparta na zwięzłym riffie gitary elektrycznej, natomiast w środkowej części 'CD' pojawia się spokojniejszy jazzowy motyw.

Są jeszcze dwa nagrania, ale tych opisać nie jestem w stanie. Po za tym niech będzie to całkowita niewiadoma i być może zachęta dla kogoś, aby sięgnąć po ten wyjątkowy album.
T2 zasługuje na odkrycie.