Pokazywanie postów oznaczonych etykietą progresywny rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą progresywny rock. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 7 lutego 2023

DARK

DARK ROUND THE EDGES 1972 

 

Lider zespołu Dark kuje żelazo póki gorące.

Ponieważ na przestrzeni lat jedyne dokonanie, wydane własnym kosztem w 1972 roku w nakładzie sześćdziesięciu czterech egzemplarzy, do niedawna enigmatycznej grupy obrosło legendą, a ceny osiągnęły niebotyczny poziom, Steve Giles postanowił wykorzystać koniunkturę i wznawia ten tytuł od kilku lat na CD, natomiast w zeszłym roku płyta jego zespołu została odrestaurowana w studiach Abbey Road, dzięki czemu w 2023 roku można nabyć 'Dark Round The Edges' jako LP w dwóch lub nawet trzech wariantach.

Warto przypomnieć przy tej okazji, że album obecnie jest najdroższą i najbardziej poszukiwaną płytą z klasycznym rockiem, a w każdym razie najdroższą wśród dokonań, które były PRYWATNYMI TŁOCZENIAMI.

Nie jestem całkiem pewien, ale wydaje mi się, że obecnie koszt wydanych w epoce egzemplarzy oscyluje w granicach kilkunastu tysięcy funtów. Dlatego to bardzo drobiazgowe wznowienie - pierwsze, które jest repliką oryginału - to duże wydarzenie i zapewne stanowi alternatywę dla drogocennych egzemplarzy z 1972 roku.

Powtórzę - ta ciekawa płyta, będąca intrygującym świadectwem pionierskiej epoki muzyki rockowej, nie jest może jakimś zapomnianym arcydziełem, które zmieniło bieg muzyki popularnej, bez którego nie można żyć, ale bez dwóch zdań jest to wielki rarytas, z którym warto się zapoznać.

Dodam jeszcze, że najbardziej obszerne wznowienie zapakowane zostało do koperty ozdobionej atrakcyjną, kolorową ilustracją, widoczną na trzecim zdjęciu.

 

sobota, 20 lutego 2016

DARK

ROUND THE EDGES 1972

 

1. Darkside
2. Maypole
3. Live for Today
4. R.C. 8
5. The Cat
6. Zero Time

 

Skład -


Steve Giles – Guitar, Vocals, Producer
Martin Weaver – Guitar
Ronald Johnson – Bass Guitar
Clive Thorneycroft – Drums

 

Wydana własnym kosztem płyta należy do najdroższych i najbardziej poszukiwanych dokonań z Wielkiej Brytanii. Niewielki nakład płyty posiadał trzy różne wersje okładki. W zależności od oprawy graficznej płyta kosztuje od czterech tysięcy funtów do dziesięciu tysięcy funtów*. Szczęśliwie jednak album od lat jest wznawiany - także przy udziale lidera zespołu - gitarzysty, głównego kompozytora i producenta płyty - Steve'a Giles'a

Repertuar zamieszczony na 'Dark Round The Edges', zarejestrowany przez nieznanych muzyków, zdradzał fascynację hard-rockiem, ukazywał dążenie tria do rozbudowanej formy. Ze względu na amatorski status przedsięwzięcia powstała całość niekiedy dość chaotyczna, niedopracowana brzmieniowo, kompozycje rażą zaś nieprzemyślaną konstrukcją oraz lekką monotonią wykonawczą. Ponad to słuchacz epatowany jest natrętnym zamiłowaniem lidera do brzmienia sfuzzowanej gitary elektrycznej. Niestety, Steve Giles posiadał także przeciętną, nużącą barwę głosu.

Nie chcę jednak powiedzieć, że płyta jest nieudana - tak źle nie jest. Muzyki tu zawartej słucha się z przyjemnością, zapewne za sprawą jej unikatowego charakteru. Czaru dodaje natomiast to, że muzycy bardzo się starają, i sądzę, że gdyby przedsięwzięciem pokierował doświadczony producent, utwory zyskałaby znacznie ciekawszy kształt.

 

*Jak podaje Wikipedia - obecnie ceny wahają się od sześciu do dwudziestu czterech tysięcy funtów. Dane z roku 2018.

wtorek, 12 sierpnia 2014

PROCOL HARUM

HOME 1970

Upraszczam swoje opisy. Dosyć tego rozpisywania się bez ładu i składu.

Na czwartej płycie Procol Harum spotkali się po latach muzycy, którzy przed laty współtworzyli rhythm and bluesową grupę The Paramounts. Nastąpił powrót do macierzy i stąd tytuł 'Home'.

Ironia losu. Pianista i wokalista Gary Brooker opuszcza The Paramounts, by komponować muzykę dla innych artystów. Spontanicznie jednak tworzy zespół, z którym nagrywa jedną ze swych kompozycji. 'A Whiter Shade Of Pale' zdobywa światowy rozgłos, wówczas Gary Brooker wciąga do nowego przedsięwzięcia swych dwóch kolegów z dawnego zespołu - gitarzystę Robina Trowera i perkusistę B.J. Wilsona. Trzy lata później The Paramounts powraca już w zupełnie innej odsłonie.

Już całkiem poważnie. Czwarte dokonanie Procol Harum należy do szczytowych osiągnięć zespołu.
Płyta powstała w szczególnym momencie - grupę opuścił organista Matthew Fisher - dotychczas obok Gary'ego Brookera siła napędowa zespołu, nie tylko jako pełen finezji muzyk, ale także jako kompozytor kilku piosenek, a także producent trzeciej płyty 'A Salty Dog'. Jego pomysły brzmieniowe i aranżacyjne odcisnęły na muzyce Procol Harum wyraźne piętno.
Tak więc jego następca w zespole - Chris Copping - nie miał łatwego zadania, by wypełnić tę lukę, a jednak okazał się godnym następcą swego znakomitego poprzednika. Jednocześnie na płycie musiał dzielić obowiązki basisty, gdyż także to miejsce zostało zwolnione przez dotychczasowego basistę Davida Knightsa.





1. Whisky Train
2. The Dead Man's Dream
3. Still There'll Be More
4. Nothing That I Didn't Know
5. About To Die
6. Barnyard Story
7. Piggy Pig Pig
8. Whaling Stories
9. Your Own Choice


Skład


Gary Brooker – Piano And Vocals
Robin Trower – Guitar
Chris Copping – Organ, Bass Guitar
B.J. Wilson – Drums


'Home' jest dziełem niesamowitym i wspaniałym od początku do końca, ale dwa nagrania wybijają się ponad resztę repertuaru i stanowią esencję tego arcydzieła. Mam na myśli 'Dead Man's Dream' i 'Whaling Stories'. Obydwa nagrania charakteryzuje podobne budowanie dramaturgii.

Delikatny, niepokojący wstęp, śpiewany z oszczędnym akompaniamentem fortepianu - w przypadku 'Whaling Stories' przeplatanym pojedynczymi, łkającymi dźwiękami gitary, które mnie nasuwają skojarzenia ze stylem, jaki już niedługo stanie się wizytówką gitarzysty Pink Floyd - Davida Gilmoura.
Po chwili dochodzą kolejne instrumenty, muzyka stopniowo nabiera dynamiki, atmosfera ulega zagęszczeniu, staje się bardziej przytłaczająca.
Ponownie odniosę się do 'Whaling Stories'. Tutaj pojawia się ostro przesterowana gitara i agresywny, pełen desperacji śpiew Gary'ego Brookera, masywne brzmienie organów Hammonda i mocne nabijanie rytmu przez B.J. Wilsona daje efekt niemal orkiestrowy. To potężne wznoszenie, spiętrzanie się dźwięków znowu odsyła moje skojarzenia ku późniejszym dokonaniom Pink Floyd, a dokładniej ku finałowej części - wydanego w 1979 roku - albumu 'The Wall' zatytułowanej 'The Trial'.
Natomiast muzycy Procol Harum być może dążyli tutaj do zilustrowania potężnego sztormu, groźnego żywiołu. Efekt kataklizmu wzmocniło w każdym razie piorunujące solo gitary.
Po tym fragmencie, w naturalny wręcz sposób, następuje wyciszenie. Objawia się krótki, łagodny motyw, aby w finale, jeszcze raz, na moment, zespół uderzył w mocniejsze tony. We wspomnianym już 'Whaling Stories' finał to niemal chóralny, podniosły temat.

'Dead Man's Dream' posiada bardziej grobową aurę, budowaną dzięki brzmieniom organów Hammonda posiadającym niekiedy niemal kościelny charakter. Jest to zresztą chyba jedyne na płycie nagranie, tak mocno zdominowane przez dźwięki tegoż instrumentu, przy jednoczesnym braku gitary elektrycznej, tak charakterystycznej dla tej płyty.

Warto tutaj przypomnieć istotną rzecz. 'Whaling Stories' to bodaj pierwszy w muzyce rockowej efekt eksperymentu polegającego na rezygnacji z powtórzeń oraz ze zwrotek i z refrenów, a także wprowadzeniu zmian tempa z każdą kolejną sekundą. Później pomysł podchwyciły zespoły takie jak Led Zeppelin na swojej czwartej płycie w piosence 'Stairway To Heaven' z 1971 roku, czy Queen w 'Bohemian Rhapsody' wydanym na płycie 'A Night At The Opera' z roku 1975.

Ponad to znalazły się na 'Home' nagrania takie jak - powolny, oparty na ciężkim, rozciągniętym riffie gitary elektrycznej 'About To Die'. Nieco monotonny, oparty na powtarzających się akordach ostrej gitary i posiadający bluesowe naleciałości 'Whisky Train' z sekcją rytmiczną imitującą pędzący pociąg, co udało się uzyskać dzięki natarczywym dźwiękom krowiego dzwonka.

Łagodniejszy charakter posiadał oszczędny 'Barnyard Story' zaśpiewany z akompaniamentem fortepianu i organów Hammonda. Przepiękny, poruszający - zagrany głównie z pomocą fortepianu i gitary akustycznej - 'Nothing That I Didn't Know' wprowadzał niemal żałobną atmosferę, zwłaszcza w wieńczącej piosenkę części, w której do aranżacji wprowadzono smutne tony akordeonu.

Płytę zamykał jedyny tak pogodny na płycie 'Your Own Choice' z optymistyczną partią harmonijki ustnej w finale. Przekorne podsumowanie albumu, którego tematyka słów - jak zawsze napisanych przez Keith Reida - obracała się wyłącznie wokół śmierci.

Bez wątpienia na plan pierwszy wsunął się na tej płycie Robin Trower, który narzucił grupie bardziej gitarowy charakter utworów, niż to miało miejsce na poprzednich płytach, chociaż fortepian wciąż odgrywał pierwszoplanową rolę.
Powierzenie produkcji Chrisowi Thomasowi sprawiło natomiast, że 'Home' odznacza się wyjątkowo ostrym brzmieniem i wyrazistością rytmiczną, co znakomicie uwypukla dynamikę kompozycji niespotykaną dotąd w muzyce Procol Harum.

Wyjątkowa płyta, wciąż niedoceniona, czas więc, by odkryć piękno tej wyjątkowej muzyki.

czwartek, 13 marca 2014

CLIMAX BLUES BAND

PLAYS ON 1969




1. Flight
2. Hey Baby, Everything's Gonna Be Alright, Yeh Yeh Yeh
3. Cubano Chant
4. Little Girl
5. Mum's The Word
6. Twenty Past Two - Temptation Rag
7. So Many Roads
8. City Ways
9. Crazy 'Bout My Baby


Ozdobiony uroczą i wprost przesympatyczną okładką drugi album Climax Blues Band jest dokonaniem nad wyraz udanym i wielobarwnym, mimo, że właściwie mamy do czynienia z jeszcze jednym zespołem blues-rockowym - z zespołem, który jednak ma duże ambicje i stara się wyjść poza sztywne ramy typowych dla bluesa prostych kompozycji.

Oczywiście blues rządzi tutaj niepodzielnie i na 'Plays On' dominuje. Zespół zaprezentował elektryczny blues w niemal każdej możliwej odmianie.
Są tutaj więc - porywający, mający w sobie coś z boogie 'Hey Baby, Everything's Gonna Be Alright, Yeh Yeh Yeh' z wejściami ostrej gitary elektrycznej i schowanymi w drugim planie dźwiękami pianina. Całość zaś wzbogacono brzmieniem harmonijki ustnej.

Znalazło się miejsce dla standardowych, zachowawczych kompozycji takich jak 'City Ways' i 'Crazy 'Bout My Baby'. W tym drugim moją uwagę przykuwa eteryczne, subtelne tło organów Hammonda. Energiczny instrumentalny 'Little Girl' sięgał do klasycznego jazzu i bluesa, oparty był zaś na swingującej grze saksofonu i osadzonych w bluesie partiach gitary elektrycznej.

Tak więc właściwie byłby to kolejny blues-rockowy album, gdyby nie trzy jakże odmienne nagrania. To właśnie owe trzy kompozycje czynią ten album wyjątkowym.

Rozbudowany, instrumentalny 'Flight' należy do grona największych osiągnięć rocka. Ponownie ukazujący fascynacje Climax Blues Band mocno zakorzenione w jazzie i bluesie, zachwyca lekkością i finezją wykonania oraz klarownym i przejrzystym brzmieniem. Oparty na prostej figurze rytmicznej porywa swym pędem. W formie klamry wprowadzono zagrany ze swingiem dostojny temat, który spinał rozbudowane improwizacje gitary elektrycznej i saksofonu. Tło dopełniały organy Hammonda wygrywające przeróżne motywy melodyczne i ozdobniki.
Całość elektryzuje niemal heavy-rockową intensywnością, wielością barw, umiejętnością budowania atmosfery i operowaniem dynamiką - raz zespół gra spokojnie, zwalnia tempo, aby za moment przejść do fragmentów hałaśliwych, atakując uszy słuchacza kanonadą dźwięków.
Chociaż błyszczał cały zespół, w szczególności przykuwają uwagę kunsztowne partie gitarzysty Petera Haycocka.
Do tego ten cudowny, wciąż wyraźnie psychodeliczny klimat.

Album został zdominowany przez nagrania instrumentalne.
Najbardziej niezwykły wydaje się 'Mum's The Word' powstały prawdopodobnie pod wrażeniem filmu '2001 Odyseja Kosmiczna' Stanleya Kubricka.
Wstęp to transkrypcja 'Tako Rzecze Zaratustra' Richarda Straussa zagrana na organach Hammonda. Natomiast w dalszej części kompozytor być może chciał nawiązać do awangardowych dokonań autorstwa Györgya Ligetiego - zwłaszcza 'Atmospheres' i 'Lux Aeterna'- także wykorzystanych w filmie. Eksperymenty z ludzkimi głosami zastąpiono w 'Mum's The Word' intrygującym wykorzystaniem przeróżnych dźwięków uzyskiwanych poprzez melotron. Efekt jest piorunujący. Ten apokaliptyczny fragment mógłby służyć jako ilustracja dla spotkania z obcą cywilizacją.
Nie wykluczone, że pewien wpływ na charakter utworu mogła mieć muzyka grupy Pink Floyd - zwłaszcza tytułowa suita z drugiej płyty kwartetu 'A Saucerful Of Secrets'.

Trzecim nagraniem - również instrumentalnym - wyróżniającym się na płycie, odchodzącym od bluesa, był akustyczny 'Cubano Chant' mający w sobie coś pierwotnego, obrzędowego. Takie wrażenie udało się uzyskać dzięki fujarce oraz - co ciekawe - nieco knajpianym dźwiękom pianina, a także bongosom.

Producentem płyty wydanej przez EMI Parlophone był Chris Thomas, który od 1970 roku na kilka najbliższych lat został współpracownikiem Procol Harum. W 1973 roku zaś odpowiadał za zmiksowanie 'Dark Side Of The Moon' Pink Floyd. Natomiast w 1977 roku został współproducentem albumu 'Never Mind The Bollocks - Here's The Sex Pistols'.

Być może z tej recenzji wynika, że 'Plays On' to nic nie wnoszący nowego, przeciętny album. Nic bardziej mylnego. Z tej muzyki emanuje pełna życia siła.

wtorek, 15 października 2013

STRANGE

SOUVENIR ALBUM 1979

Tytuł mówi wszystko.

Nagrany w latach 1975-1978 materiał zawierał piosenki zarejestrowane w różnych miejscach i w różnych okolicznościach. W 1978 roku płyta została skompilowana przez lidera zespołu Davida Chamberlaina - głównego twórcę repertuaru, jaki złożył się na album - i wytłoczona w nakładzie 100 EGZEMPLARZY przez właściciela maleńkiej wytwórni Yantis Recording, prowadzącego swoje wydawnictwo we własnym domu. Egzemplarze płyty były rozdawane wśród przyjaciół zespołu. Tak więc LP stanowił rodzaj pamiątki po pewnym epizodzie z życia muzyków tworzących Strange.

Biorąc pod uwagę, że zgromadzone na 'Souvenir Album' nagrania powstały w skromnym studiu oraz podczas występów, trzeba przyznać, że wszystkie one brzmią naprawdę przyzwoicie. Ponoć jest to w dużej mierze zasługa odrestaurowania dźwięku przez wytwórnię Shadoks Music, gdyż oryginalny LP nie brzmiał tak klarownie.

Rzecz jasna, ze względu na brak porządnej produkcji, jakość niektórych fragmentów jest dość nierówna - raczej typowa dla nagrań demo. Te niedostatki zauważalne są przede wszystkim w 'Twelve Boats'. Mimo to słychać, że Strange był zespołem posiadającym duży potencjał.

Płytę w znacznej mierze wypełniły nastrojowe, liryczne ballady.
Trzeba zauważyć jedną istotną rzecz - muzyka, która się tutaj znalazła w najmniejszym stopniu nie przypomina tego, co się wówczas na rynku zadomowiło. Nie ma tutaj syntezatorów, nie ma tutaj nic z punkowej maniery, nie ma wpływów popularnego wówczas disco. Formacja zaproponowała muzykę zaaranżowaną dosyć skromnie, która równie dobrze mogłaby powstać w 1970 roku. Słowem - były to dźwięki, które pochodziły z zupełnie innego bieguna w stosunku do muzycznych tendencji panujących w roku 1979.





1. Segment From BARAPP
Somebody
The Ballad Of Hollis Spaceman
Four-Eyes

2. Segment From BARAPP

3. Segment From On Winning The War
A Faced Dream
Rick's Song

4. Segment From Mushroom Wednesday
Lies By Poetic License
Twelve Boats
The Last Song


Według mnie naprawdę wyjątkowej urody jest piosenka 'Somebody'. Niezwykle poetycka otoczka wytworzona poprzez przepiękny temat grany na fortepianie wzbogacona została przez oszczędne zagrywki gitary elektrycznej. Ten powoli płynący i pełen zadumy, kameralny utwór to dzieło światowego formatu.

Skrajnie odmienny charakter nosił 'The Ballad Of Hollis Spaceman'. Był to dynamiczny, pełen młodzieńczej werwy i pewnej nerwowości, rockowy utwór ze świetnym, długim solem przesterowanej gitary elektrycznej - częstokroć dodatkowo zniekształconej przy użyciu efektu Wah-Wah. Zaśpiewany zaś został z zacięciem przez Davida Chamberlaina.

Oparty na brzmieniu gitary akustycznej i elektrycznego pianina - zagrany bez udziału perkusji - 'Four-Eyes' ponownie wprowadzał atmosferę zadumy. Balladowy, nastrojowy 'Twelve Boats' jest jedynym nagraniem na płycie, które posiada nieco gorszą jakość dźwięku. Momentami można odnieść wrażenie, że utwór zarejestrowano przy pomocy zwykłego magnetofonu kasetowego. Ale też nie chcę popadać w przesadę - mimo niedoskonałości, wszystko słychać wyraźnie.

Zaśpiewany przede wszystkim z akompaniamentem fortepianu 'Rick's Song' wzbogacony został subtelnym tłem sekcji rytmicznej oraz - w końcowej części - oszczędnymi zagrywkami gitary elektrycznej. Podobny charakter nosiły - podniosły 'Segment From On Winning The War' oraz pobrzmiewający nutą smutku 'The Last Song'. To wszystko może sprawiać wrażenie niezbyt wyszukanego, ale według mnie te nieco aseptyczne, sterylne aranżacje doskonale pasują do tego typu kompozycji.

W delikatnym, zagranym w wolnym tempie 'Segment From Mushroom Wednesday' zespół wprowadził do aranżacji nastrojową partię trąbki, która dodawała kompozycji kolorytu. Piosnka zaaranżowana została na fortepian i gitarę akustyczną, w finale zaś pojawiały się schowane w tle dźwięki organów Hammonda.

Tak więc powstał bardzo interesujący zestaw, może nie idealny, ale bez wątpienia wartościowy. Jeśli jednak ktoś oczekuje jakiejś przemyślanej, dopracowanej w najdrobniejszych szczegółach produkcji, lepiej niech poszuka gdzie indziej. Natomiast zwolennicy starego, zapomnianego przez czas i ludzi rocka będą zachwyceni.


piątek, 19 kwietnia 2013

BLOOD CEREMONY (2008)




1. Master Of Confusion
2. I’m Coming With You
3. Into The Coven
4. A Wine Of Wizardry
5. The Rare Lord
6. Return To Forever
7. Hop Toad
8. Children Of The Future
9. Hymn To Pan


Skład


Alia O’Brien - Vocals, Flute, Organ
Sean Kennedy - Guitar
Lucas Gadke - Bass Guitar
Michael Carrillo - Drums


Płyta, która co prawda nie powstała w przedziale czasowym, któremu poświęcony jest ten blog, ale brzmi tak jakby została żywcem wyjęta z tamtej epoki, a konkretnie z wczesnych lat siedemdziesiątych. Dlatego wyjątkowo postanowiłem przybliżyć ten wydany w 2008 roku przez Rise Above Records tytuł, ponieważ naprawdę na to zasługuje i bezsprzecznie jest hołdem złożonym tym wszystkim wspaniałym pionierskim wykonawcom, których także i niżej podpisany uwielbia.

Do momentu, w którym usłyszałem Blood Ceremony uważałem, że grupy imitujące klasyczne rockowe dokonania to kompletny niewypał. To, co do tej pory miałem możność poznać nie dawało się słuchać. Owszem, brzmiało po staremu, jednak od strony muzycznej była to zwykła dłubanina bez pomysłu.
Na całe szczęście Blood Ceremony zmąciła ten obraz.

Debiutancki album zespołu z Kanady to urzekający dla ucha mariaż brzmień spod znaku wczesnego Black Sabbath i Jethro Tull. Fascynację pierwszą z wymienionych grup oddawały ciężkie riffy gitary oraz mocna sekcja rytmiczna niemal wyjęte z pierwszych trzech płyt kwartetu. Ducha twórczości Jethro Tull przywoływały dynamiczne partie fletu poprzecznego, które dodawały muzyce folkowego odcienia.
Grupa starała się oddać atmosferę starego rockowego grania jak najwierniej poprzez wprowadzenie do instrumentarium także organów.

Trzeba też mocno podkreślić - to nie jest jedynie bierne naśladownictwo pionierów gatunku, ale udana próba odświeżenia tego, co w muzyce rockowej najlepsze, jednocześnie kompletnie pozbawiona komercyjnego charakteru tak nachalnie epatującego z niemal wszystkich przedsięwzięć, które pojawiają się na rynku.

Mimo, że nie jest to muzyka jakoś szczególnie oryginalna pod względem melodycznym, a same kompozycje są do siebie dosyć podobne, to jednak słucha się tego wybornie, utwory zostały wykonane z prawdziwą pasją i posiadają wzorcowo zbudowany klimat.
Muszę przyznać, że w ciągu tygodnia przesłuchałem ten album kilka razy. Bez cienia zmuszania się, bez znużenia.
Może jedynie głos wokalistki Alia O’Brien nie do końca przekonuje, ale na szczęście wykonawstwo jest tak mocne, że nie wpływa to ujemnie na odbiór.

Uważam, że jest to jedno z najciekawszych wydarzeń, jakie na rockowej scenie pojawiło się w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. To jest właśnie alternatywa dla tej całej miernej masówki, która od dłuższego czasu zalewa nas ze wszystkich stron. Alternatywa, przy której ta, wychwalana przez środowiska młodych, wykształconych z dużych miast, wydaje się jakimś kiepskim dowcipem niczym nie różniącym się od dzisiejszego głównego nurtu.

piątek, 12 kwietnia 2013

SHUTTAH

THE IMAGE MAKER (1971)

Ten fascynujący, koncepcyjny, nagrany w 1971 roku album przez długie lata nie wyszedł poza formę acetatu. Aż do roku 2002, kiedy to został zaprezentowany światu przez szacowną wytwórnię Shadoks Music.

Powstała muzyka posiadająca cechy kolażu dźwiękowego. Powiązane ze sobą piosenki tworzyły opowieść rozgrywającą się w czasie drugiej wojny światowej, zaś efekt dramaturgiczny pogłębiały przeróżne efekty dźwiękowe. Zespół nie stronił od eksperymentów - częstokroć nawiązujących do muzyki awangardowej. Starał się wzbogacić aranżacje poprzez wprowadzenie instrumentów dętych.

Niekiedy też kładł spory nacisk na grupowe harmonie wokalne.
Materiał - nagrany przez nikomu nieznanych muzyków w profesjonalnym studiu - budzi duży podziw autentycznie udanymi melodiami oraz znakomitą produkcją. Niebywałe zjawisko.
Znalazło się tutaj miejsce na tematy stonowane, spokojne, ale też na repertuar stricte rockowy, posiadający niemal hard-rockową intensywność, przytłaczający posępną, niepokojącą atmosferą. Wiele kompozycji ujawniało zamiłowanie zespołu do funku. Całość zdradzała jednak wpływy i ambicje rocka progresywnego.





1. Image Maker
2. Bull Run
3. Cry My Little Darling
4. Lady Smith
5. Village Green
6. The Crimp
7. Christmas 1914
8. The Fens
9. Guernica
10. World War II
11. Concrete
12. Imjin
13. She's A Bad Girl
14. The Wizard
15. Tell Me Why
16. Conclusion


Cóż więc tu mamy?
Tytułowa, nieco funkowa piosenka kontrastowała z powolnym, mrocznym 'Bull Run' opartym na ciężkich tonach mocno przesterowanych, niemal rzężących organów Hammonda oraz dźwiękach natarczywej i również przesterowanej gitary elektrycznej. Muzyczna tkanka nagrania obudowana została różnego rodzaju naturalistycznymi odgłosami wojny. Dodatkowo pojawiały się zniekształcone, agresywne dźwięki instrumentów dętych.
Utwór wieńczyła nastrojowa impresja zagrana przez trąbkę i fortepian.

'Cry My Little Darling' to z kolei krystalicznie czysta, szlachetna, dynamiczna piosenka cudownie oplatana dźwiękami elektrycznego klawesynu. 'Lady Smith' w początkowej fazie miał w sobie coś ze spokojnej twórczości Carlosa Santany, by w drugiej części powrócić do funkowych zapędów Shuttah.

W 'The Crimp' zwykła piosenka zostaje przerwana niespodziewanie kakofonią dźwięków. Po chwili następuje powrót do normalnego, w dużej mierze instrumentalnego grania mającego jazzowe zabarwienie - z partią trąbki i pełnym werwy solem gitary.

Rozpoczynający się od melodii pozytywki 'Christmas 1941' to najpiękniejszy fragment płyty. Jest to melancholijna, zagrana na wodewilową nutę miniatura zaśpiewana jedynie z akompaniamentem fortepianu, zaś w zwrotkach wspaniale zaaranżowana na głosy. Warto zatrzymać się przy tych właśnie chórkach ponieważ nieodparcie kojarzą mi się one z aranżacjami partii wokalnych w muzyce Yes, a także Queen.

'The Fens' we wstępie ozdobiony fortepianowym tematem był następnym powrotem na bardziej rockowe terytoria - z uwypuklonymi brzmieniami organów Hammonda na tle prostego, równomiernego podkładu sekcji rytmicznej. W środkowej części jako kontrapunkt pojawiły się zespołowe chórki.

Miniatura 'Guernica' to impresja na gitarze elektrycznej solo.

'World War II' to kolejna synteza funku i jazzu, w drugiej połowie wzbogacona efektami dźwiękowymi - syrenami alarmowymi, odgłosami wojny. Całość kończył zwiewny temat wokalny. Nie przepadam za funkiem, ale na tej płycie - jako element składowy w ramach rockowej konwencji - świetnie się broni.

W głównej części 'Imjin' rytm nadawał hi-hat punktowany przez pojedyncze uderzenia gitary elektrycznej. Następnie zespół przechodził do krótkiej instrumentalnej, dosyć swobodnej improwizacji z uwypuklonymi partiami perkusji - zwłaszcza talerza. Piosenkę wieńczył refleksyjny, wyciszony fragment oparty na grze gitary akustycznej i pobrzmiewających w drugim głosie organach Hammonda.

'The Wizard' to najpierw subtelny wokalny temat oraz tajemniczy szept na tle stonowanych, sugestywnych dźwięków organów Hammonda.
Po chwili jednak muzyka się ożywia i otrzymujemy porywającą, rockową improwizację wspomnianego wyżej instrumentu przeplataną przez ponownie funkującą gitarę. Całość zaś po raz kolejny wskazywała pewne wpływy twórczości Carlosa Santany, ale także miała w sobie coś z ówczesnych undergroundowych, progresywnych zespołów z Wielkiej Brytanii.

Płytę zamykał wielowątkowy i zróżnicowany - potężny organowy motyw skontrastowano z delikatną partią trąbki - 'Conclusion' na moje ucho będący czymś na kształt wariacji osnutej wokół 'Bull Run'. Kompozycję wieńczył niepokojący quasi chór.





Nie ma sensu drobiazgowego opisywania i rozkładania na czynniki pierwsze każdej kompozycji, zbyt wiele jest tu szczegółów. Najlepiej samemu posłuchać. Jest czego - ponieważ materiał ten stanowi wzorcowy przykład rockowego podziemia z tamtych czasów. Niemal każdy dźwięk jest przesiąknięty tym dziwnym klimatem, jaki panował tylko wtedy. Poza tym niektóre fragmenty naprawdę świdrują umysł, zaś moje opisy są zbyt uproszczone, aby oddać urodę wszystkich drobiazgów tutaj zawartych.
Ponad to jest to tytuł, który z każdym przesłuchaniem smakuje coraz lepiej.

W roku 2002 wydany przez Shadoks Music 'Image Maker' ukazał się jako podwójny LP w grubej, skórzanej okładce z wklejonymi czterema fotografiami oraz reprodukcjami winylowych nalepek studia IBC, gdzie materiał na ten album został zarejestrowany.
Dopiero w 2007 roku tytuł ukazał się na podwójnym CD.

MARSUPILAMI 1970

Nagrane dla wytwórni Transatlantic Records dwie płyty sekstetu zawierały bardzo ciekawą i ekscytującą odsłonę nowego rocka progresywnego. Grupa zaprezentowała porywający mariaż ciężkiego rocka i muzyki dawnej, całość zaś nasyciła elementami jazzu. Wszystko to razem wykonywała - zwłaszcza na drugiej płycie - z niemal teatralną dramaturgią, co potęgował głos wokalisty częstokroć oscylujący na granicy melodeklamacji.
Swój repertuar formacja osnuła wokół brzmień organów Hammonda, gitary elektrycznej oraz instrumentów dętych takich jak flet poprzeczny oraz - na drugim albumie - saksofon.

Grupie udało się połączyć różnorodne wpływy w spójne, frapujące kompozycje charakteryzujące się dużą dynamiką wykonania oraz umiejętnością budowania nastroju przy pomocy łączenia zmiennych, częstokroć bardzo kontrastowych motywów. Duży nacisk położono także na opracowanie grupowych partii wokalnych, mających częstokroć charakter wokaliz.

Żeby jednak nie być gołosłownym przytoczę kilka przykładów.
Otwierający płytę 'Dorian Deep' rozpoczynała zaśpiewana w dwugłosie niepokojąca wokaliza na tle subtelnych tonów organów Hammonda. Następnie przeradzał się w rozpędzony heavy-rockowy utwór przerywany różnego rodzaju dygresjami wykorzystującymi brzmienie fletu oraz głosu, a nawet harmonijki ustnej. Ponad to uwagę przykuwało rewelacyjne solo gitary, dla którego rodzaj kontrapunktu stanowiły, uzupełniające plan dźwiękowy, partie organów Hammonda.
Fantastyczny muzyka.





1. Dorian Deep
2. Born To Be Free
3. And The Eagle Chased The Dove To Its Ruin
4. Ab Initio Ad Finem (The Opera)
5. Facilis Descensus Averni


Przesycony atmosferą tajemniczości wstęp wielowątkowego 'Ab Initio Ad Finem (The Opera)' rozpoczynała melodia pozytywki, która przechodziła w niemal kościelne, acz delikatne akordy organów Hammonda. Niezwykłej aury dodawało tutaj wprowadzenie dobiegających z oddali odgłosów kraczących wron.
Kolejny motyw - oparty na powtarzanej figurze rytmicznej granej przez perkusję i pojedynczych dźwiękach organów - posiadał w sobie ów pierwiastek muzyki dawnej. Następna część kompozycji to był już świetny hard-rock z gitarą elektryczną w roli głównej. Po tym pojawiał się melancholijny temat, w którym rola instrumentu wiodącego przypadła grającej na flecie poprzecznym Jessice Stanley Clarke. Za chwilę muzyka ponownie nabierała żywiołowości uwypuklając partie organów Hammonda i gitary. Zwieńczeniem zaś był pełen dysonansów motyw, z którego łagodnie wyłaniał się organowy temat będący repryzą tematu rozpoczynającego kompozycję.

Jak nietrudno zauważyć, zespół nie stronił od długich improwizacji, które nie tylko ujawniały dążność do rozbudowanej formy, ale także ukazywały fascynację instrumentalistów różnymi gatunkami muzyki i próbę ich asymilacji w przemyślaną całość.
Bardziej jednorodny charakter nosiły utwory 'Born To Be Free' oraz 'And The Eagle Chased The Dove To Its Ruin'.

Pierwsza z wyżej wymienionych piosenek to cudowna, rozmarzona ballada zdominowana przez falujące niczym liście na wietrze dźwięki fletu poprzecznego, które skontrastowano z jazzowymi, oszczędnymi zagrywkami gitary elektrycznej tworzącymi subtelne tło. W środkowej części następowało zupełnie kontrastowe instrumentalne przyśpieszenie - na plan pierwszy wysuwała się tutaj ostra gitara elektryczna. Pojawiała się nawet dosyć natarczywa harmonijka ustna.

Wszystkie te utwory zachwycają niezwykle klarownym brzmieniem, umiejętnym operowaniem barwami i tworzeniem różnorodnych nastrojów oraz - jak na ówczesną muzykę rockową - śmiałością rozwiązań kompozytorskich. Zachwyca swoboda wykonawcza, przy pomocy której grupa buduje te wszystkie niezwykle mroczne klimaty niczym z innej epoki, podane jednak w iście rockowym stylu.

Już za moment ten rodzaj grania stał się normą, jednak w marcu 1970 roku, gdy debiut Marsupilami ujrzał światło dzienne, wciąż było to spore novum.

Czysta rockowa poezja.

poniedziałek, 18 lutego 2013

ELTON JOHN

EMPTY SKY 1969

Być może jest to największe osiągnięcie Eltona Johna w jego długoletniej karierze. Z ręką na sercu mogę napisać, że jest tutaj wszystko to, co najlepsze w muzyce rockowej.

Żadna późniejsza płyta w dorobku pianisty nie ma w sobie takiego powiewu świeżości, takiej naturalności i twórczej swobody, co 'Empty Sky'. Wszystkie dziewięć piosenek, pomimo dosyć oszczędnej produkcji i skromnej - poza dwoma wyjątkami - formy, zachwyca precyzyjnym, pełnym inwencji wykonaniem oraz szlachetnym, pastelowym brzmieniem. Kompozytorski talent Eltona Johna sprawia wrażenie wykraczającego poza ówczesne kanony.

Można chyba przyjąć, że już na tej debiutanckiej płycie muzyk stworzył swój styl, później jedynie trochę ten styl modyfikując - niekoniecznie z korzyścią dla swojej twórczości - na co zapewne wywierały wpływ zmieniające się muzyczne mody.

LP otwierał, zaśpiewany z prawdziwą pasją, utwór tytułowy - najbardziej rozbudowana na płycie kompozycja przykuwa uwagę dużą dynamiką oraz ekspresją wykonawczą.
Piosenkę wzbogacono przeróżnymi dygresjami, pojawiającymi się pomiędzy zwrotkami. Każdy z tych ozdobników był inny i zagrany w zupełnie różnym stylu, stanowiąc jednak integralną część nagrania.
Pierwszy przerywnik - za sprawą wysuniętej na plan pierwszy gitary elektrycznej, sprawiającej wrażenie puszczonej wstecz - miał awangardowy odcień. W innym miejscu, za sprawą wprowadzenia fletu poprzecznego, fragment nabierał folkowego charakteru. Utwór wieńczyła zaś odrealniona końcówka, w której następuje wyciszenie emocji, pojawia się jakieś tajemnicze, złowróżbne westchnienie.

W dwóch utworach 'Val-Hala' i 'Skyline Pigeon' autor wprowadził klawesyn, nadając w ten sposób obydwu kompozycjom barokowego kolorytu.
W leniwie płynącym, zagranym razem z zespołem, 'Val-Hala' klawesyn stanowił rodzaj ornamentu, dopełnienia dla wiodących dźwięków fortepianu i organów Hammonda, a także gitary klasycznej.
Zaś w dostojnym 'Skyline Pigeon' instrument ten pełnił już rolę główną. Pierwszą zwrotkę, tego pełnego dramatyzmu nagrania, Elton John zaśpiewał jedynie z akompaniamentem tegoż instrumentu, natomiast w drugiej zwrotce dołączały organy Hammonda.





1. Empty Sky
2. Val-Hala
3. Western Ford Gateway
4. Hymn 2000
5. Lady What's Tomorrow
6. Sails
7. The Scaffold
8. Skyline Pigeon
9. Gulliver/Hay Chewed/Reprise

Skład

Elton John – Piano, Organ, Electric Piano, Harpsichord
Caleb Quaye – Electric And Acoustic Guitars, Conga Drums
Tony Murray – Bass Guitar
Roger Pope – Drums, Percussion

Don Fay – Tenor Saxophone, Flute
Graham Vickery – Harmonica
Nigel Olsson – Drums On 'Lady What's Tomorrow'





Bardziej rockowy charakter nosił przebojowy, dynamiczny 'Western Ford Gateway' ze świdrującymi organami Hammonda pojawiającymi się w chwytliwym refrenie. We wstępie i w zakończeniu zwraca uwagę melodyjna, wyrazista zagrywka gitary, która pojawia się także pomiędzy obiema zwrotkami, tworząc rodzaj leitmotivu.

Zagrany bez perkusji - z nabijającym tempo tamburynem -  w znacznej mierze akustyczny 'Hymn 2000' miał w sobie coś z muzyki gospel i folk, czarował zaś brzmieniem fletu poprzecznego. Wyczuwalne są pewne wpływy stylu znanego z twórczości Boba Dylana.

Urzekająca jest króciutka, zagrana w szybkim tempie 'Lady What's Tomorrow'. Zaśpiewana przepełnionym goryczą głosem piosenka to wzorzec przepięknej melodii, a także melancholijnego, romantycznego nastroju osnutego wokół rytmicznego fortepianu i niemal unoszących się niczym podmuch wiatru dźwięków organów Hammonda. Do tego przewijająca się w tle niemal łkająca gitara akustyczna.

Płytę wieńczył najbardziej urozmaicony, składający się z trzech kontrastowych części 'Gulliver-Hay Chewed-Reprise'.
Pierwszy fragment - rozpoczynający się od pojedynczych dźwięków gitary z dodanym pogłosem - to romantyczna piosenka zagrana w rytmie zbliżonym do walczyka - z poruszającym, podniosłym refrenem. Warto zwrócić uwagę na subtelne dźwięki gitary elektrycznej przeplatające się z melodią graną przez fortepian.
Druga część to z kolei swobodna, nabierająca tempa, rhytm and bluesowa improwizacja z saksofonem i hałaśliwą partią gitary. Kodę zaś stanowił kolaż fragmentów poszczególnych piosenek z płyty. To wszystko kończy spreparowany krzyk wokalisty.





Elton John jawi się tutaj jako inteligentny, znakomicie czujący estetykę rocka, kompozytor oraz posiadający wyjątkowy talent instrumentalista. Jego gra na instrumentach klawiszowych zaskakuje ogromną dojrzałością i wyczuciem różnorakich konwencji muzycznych.

Równie ważna była gitara elektryczna oraz gitara klasyczna - na obu instrumentach grał  utalentowany Caleb Quaye - kolega Reginalda Kennetha Dwighta z czasów Bluesology. Jego pełne wyczucia i finezji, wyważone i oszczędne partie przydały kompozycjom Eltona Johna blasku. Mało kto tak wówczas grał.

Warto też zwrócić uwagę na sekcję rytmiczną, szczególnie na bardzo wyraziste, soczyste brzmienie perkusji. Na basie zaś grał Tony Murray - muzyk zespołu Plastic Penny. Perkusista tej formacji - Nigel Olsson pojawił się w jednym nagraniu 'Lady What's Tomorrow', aby już niedługo zostać pełnoetatowym członkiem The Elton John Band.

Był to jedyny LP artysty, który w chwili premiery nie zaistniał w świadomości publiczności.

Początkowo debiut ukazał się wyłącznie w Wielkie Brytanii i przepadł na rynku niedostrzeżony. Być może dlatego oryginalne egzemplarze płyty są niezmiernie rzadkie. W dodatku panuje w tym temacie sporo zamieszania. Pewne jest jedno - większość egzemplarzy tego tytułu, które pojawiają się na aukcjach internetowych to wznowienia. Bardzo podobne do pierwszego wydania posiadają jedną zasadniczą różnicę - wytłoczone bowiem zostały na specjalnym, czerwono-krwistym winylu, który w zwykłym świetle wygląda na tradycyjną czarną płytę, natomiast prawdziwe oblicze objawia po ustawieniu pod mocnym światłem.

Śmiać mi się chce, gdy pomyślę, że po pierwszym wysłuchaniu 'Empty Sky' pomyślałem, że nie jest to nic specjalnego.

czwartek, 15 listopada 2012

LOS BRINCOS

MUNDO DEMONIO CARNE (1970)

Nie znam zbyt wielu płyt z Hiszpanii, ale z tych, które miałem możliwość usłyszeć, ten album uważam za swój ulubiony. Była to ostatnia pozycja w niedużej dyskografii Los Brincos i stanowiła wspaniałe podsumowanie muzyki rockowej mijającej dekady, ukazując wszystko to, co wtedy było najciekawsze w muzyce popularnej, a co już wkrótce miało zniknąć nieodwracalnie.

Propozycję zespołu stanowił mariaż ambitnych popowych melodii z przebrzmiałym rockiem psychodelicznym, co mniej więcej oznacza, że na całości można było dostrzec odciśnięte wyraźne piętno typowe dla nowego rocka progresywnego.

Muzyka na ten longplay została zarejestrowana w londyńskim Wessex Sound Studios.
'Mundo Demonio Carne' ukazał się w Hiszpanii wydany przez wytwórnię Novola oraz w Niemczech, opublikowany staraniem firmy Vogue Schallplatten, gdzie nosił tytuł 'World Devil Body' i posiadał inny zestaw nagrań.
W 1997 roku płyta została wznowiona przez wydawnictwo Arcade w oryginalnej, ocenzurowanej okładce pierwotnie zaproponowanej przez zespół, jednak zawierała odmienny - od dwóch wyżej wymienionych wersji - repertuar. W dodatku tylko w tej kompaktowej edycji piosenki składające się na kompozycję tytułową posiadały odrębne tytuły.
Mój opis będzie opierał się na wersji hiszpańskiej.

Clou programu stanowił tutaj rozbudowany utwór tytułowy 'Mundo Demonio Carne' składający się z czterech krótkich piosenek tworzących całość. Grupie udało się uzyskać spójny, frapujący klimat wszystkich, pozornie nie przystających do siebie fragmentów.

Pierwszy motyw to rytmiczna, marszowa piosenka oparta na wyrazistych akordach gitary obudowanych zagrywkami organów Hammonda posiadającymi nieco jazzowy koloryt. Tekst utworu ukazywał naszą szarą codzienność, co dodatkowo wzmocniono poprzez wprowadzenie naturalistycznych efektów dźwiękowych.

Jako rodzaj interludium wpleciono krótką instrumentalną stylizację na muzykę Wschodu, ten niesamowity, złowieszczy motyw w pełnej krasie - pod tytułem 'Kama Sutra' - zamieszczono na końcu płyty.

Jako następny objawił się liryczny temat grany przez łkającą gitarę elektryczną na tle delikatnej gitary klasycznej, obrazu całości dopełniał pełen smutku temat wokalny zaśpiewany z niemal operowym zacięciem.
Bardzo szybko ten motyw przerywała ściana spreparowanych w studiu ponurych dźwięków zwiastujących kolejną część - ta natomiast została zbudowana wokół wybijającej quasi obrzędowy rytm perkusji wspieranej przez niepokojące, ostre gitarowe riffy oraz niemal histeryczny śpiew wokalisty. Aby wytworzyć wrażenie niesamowitości, jako kontrapunkt wprowadzono tutaj grupowe partie wokalne śpiewane głębokim, demonicznym tonem.

Kompozycję zamykała piosenka, w której zmysłowe, śpiewające w harmonii głosy opisywały części ludzkiego ciała. Ten leniwie płynący, rozmarzony, jednocześnie przesiąknięty tajemniczą aurą fragment wieńczyła melancholijna improwizacja fletu poprzecznego.





LP Hiszpania

1. Mundo Demonio Carne
2. Vive La Realidad
3. Hermano Ismael
4. Esa Mujer
5. Jenny La Genio
6. Emancipacion
7. Carmen
8. Butterfly
9. Kama Sutra


LP Niemcy

1. World Evil And Body
2. Emancipation
3. Where Is My Love
4. Jenny Miss Genius
5. Keep On Loving Me
6. Misery And Pain
7. Too Cheap Cheap
8. I Don't Know What To Do


CD (1997)

1. Crazy World
2. Angel Felt
3. Hell´s Door
4. Body And Soul
5. Promises And Dreams
6. Emancipation
7. Body Money Love
8. Misery And Pain
9. Where Is My Love
10. If I Were You


Tak więc każdy człon tytułu utworu miał swój odpowiednik w poszczególnych piosenkach. W wersji hiszpańskiej LP był to jedyny utwór zaśpiewany po angielsku. Reszta materiału opatrzona została słowami  napisanymi w języku ojczystym.

Kompozycja na dobrą sprawę zakreślała muzyczny krąg zaproponowany na płycie.
Ten krąg stanowiły romantyczne, w dużej mierze akustyczne ballady, takie jak ozdobiona delikatnymi zagrywkami melotronu oraz pogwizdywaniem 'Carmen' czy przepiękny 'Esa Mujer' (Where Is My Love), w którym grająca w stylu flamenco gitara obudowane zostały rzewnymi tonami skrzypiec - w finale zaś następował dramatyczny, zespołowy, podniosły temat z sekcją smyczkową w roli głównej.

Ale były to także nagrania stricte rockowe z doskonałym 'Emancipacion' na czele - tutaj klasę pokazał grający na organach Hammonda Oscar Lasprilla. Te jego pełne jazzowych naleciałości frazy były siłą napędzającą ten utwór - aż do instrumentalnej, narastającej kulminacji. Kolorytu dodawała zaś gitara elektryczna przetworzona z pomocą efektu Wah-Wah.

Nawet tak pogodne i bezpretensjonalne piosenki jak 'Vive La Realidad' (Keep On Loving Me) i 'Jenny La Genio' (Jenny Miss Genius) posiadały niezaprzeczalny urok. Pierwszy z wymienionych tytułów w mojej ocenie powstał pod wpływem piosenki 'Ob-La-Di Ob-La-Da' The Beatles, tylko tutaj w miejsce pianina mieliśmy skoczne akordy gitary akustycznej i rytmiczne klaskanie. 'Jenny La Genio' nasuwa mi z kolei skojarzenia z łagodniejszym obliczem dokonań Status Quo.

Hiszpańską wersję LP zamykała wspomniana fenomenalna, złowróżbna 'Kama Sutra'.
Ta instrumentalna kompozycja - imitująca indyjską mantrę - zagrana została z użyciem tabli, dudniącej w tle gitary basowej oraz hipnotycznej gitary elektrycznej, której pełne ruchliwości, improwizowane frazy nawiązywały do muzyki hinduskiej. Apokaliptycznego nastroju dodawały brzmienia melotronu.

Nad wyraz absorbujące dokonanie. Jest to jeden z najczęściej przeze mnie słuchanych tytułów, chociaż początkowo nic nie zwiastowało, by tak mnie miał zauroczyć. Po zakupie przesłuchałem kompakt bodajże dwa razy i chyba dopiero przy trzecim odsłuchu nastąpiła fascynacja.

Uważam, że było to jeszcze jedno epitafium dla ówczesnej muzyki rockowej.
Dodać też muszę, że wiele płyt nasuwa mi skojarzenia z porami rocku, choćby z tego względu, że odkrywałem je w danym momencie życia. Los Brincos 'Mundo Demonio Carne' kojarzy mi się z jesienią.

niedziela, 5 lutego 2012

LOUDEST WHISPER

THE CHILDREN OF LIR (1974)

Rozpęd byka, strzał królika - jak głosi staropolskie powiedzenie. Tak mniej więcej prezentuje się mój blog. Najpierw wielkie chęci i pomysły, potem natomiast...jedna recenzja średnio raz na miesiąc.

Debiutancki album pochodzącego z Irlandii kwartetu nabyłem - jeśli mnie pamięć nie zawodzi - blisko dwa lata temu na fali fascynacji folkiem. Wówczas po jednorazowym przesłuchaniu płyta Loudest Whisper 'The Children Of Lir' wylądował na półce i od tamtej pory nie wracałem do tego tytułu.
Coś mnie jednak niedawno tknęło, więc postanowiłem sobie tę długo ignorowaną muzykę przypomnieć. Okazało się, że jest to dokonanie wyjątkowej urody, które bez chwili zastanowienia można postawić obok najwybitniejszych dokonań gatunku. Jak często w takich przypadkach bywa, teraz jest to płyta, która najczęściej gości w moim odtwarzaczu.

Z informacji zamieszczonej w atrakcyjnej książeczce do kompaktowego wznowienia wynika, że początkowo całe przedsięwzięcie miało charakter sceniczny, za libretto posłużyła zaś irlandzka legenda Króla Lira i dzieci zamienionych w łabędzie. Dopiero gdy musical zdobył pewien rozgłos, zespół zwrócił uwagę tamtejszego oddziału wytwórni Polydor Records, który wyraził chęć na podpisanie z Loudest Whisper kontraktu oraz na nagranie płyty długogrającej. Tak powstał album 'The Children Of Lir'.

Wszelkie informacje dotyczące grupy i samej płyty można bez problemu znaleźć w internecie, dlatego wolę skoncentrować się na muzyce. Ta rzeczywiście poraża swym ulotnym wdziękiem.




1. Overture
2. Lir's Lament
3. Good Day My Friend
4. Wedding Song
5. Children's Song
6. Mannanan I
7. Mannanan II
8. Children Of The Dawn
9. Dawning Of The Day
10. Septimus
11. Farewell Song
12. Cold Winds Blow
13. Sad Children


Podstawowy Skład


Brian O'Reilly – Guitar, Piano, Keyboards, Vocals
Brendan Neligan - Vocals
Paud O'Reilly – Drums, Vocals
John Aherne – Bass Guitar


LP rozpoczynał 'Overture'.
Początkowo jest to elegijny temat zaaranżowany na gitarę akustyczną oraz kwartet smyczkowy. W tle dyskretnie gra sekcja rytmiczna. Przepiękny fragment. Następnie utwór przekształca się w żywy, ludyczny temat, w którym pojawia się gitara elektryczna. Po chwili jednak następuje, zagrany w wolnym tempie, motyw oparty na prostych akordach fortepianu, w którym główny głos stanowi rodzaj chorału, nadającego całości niemal katedralny charakter. Gdy do akompaniamentu dołącza reszta zespołu, utwór nabiera tempa i otrzymuje zdecydowanie rockowy kształt. Przykuwa uwagę świetna gra gitary basowej.
Doprawdy wspaniały wstęp idealnie wprowadzający w klimat 'The Children Of Lir'.

O charakterze muzyki zawartej na płycie decydowały, proste pod względem aranżacyjnym, folkowe ballady wykonane z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego oraz chóru, który w większości utworów pełnił rolę wiodącą. Czasem w muzyce kwartetu znać było wpływy amerykańskiej odmiany tego gatunku.
W większości były to kompozycje oparte na brzmieniu gitary akustycznej oraz sekcji rytmicznej, czasem wzbogacone partiami fortepianu oraz gitary elektrycznej. Piosenki posiadały na przemian żywy, bardziej rockowy charakter skontrastowany z nagraniami delikatnymi, przeważnie przepełnionymi dozą smutku. Każdy z tych fragmentów odznaczał się wysublimowaną melodyką oraz unoszącym nad całością refleksyjnym tonem.

Duże wrażenie robią te nagrania, w których wprowadzono chór dziecięcy. Dwuczęściowy 'Mannanan' to w części pierwszej folk-rockowa piosenka - głównym wokalistą był tutaj Brendan Neligan - w której chór pojawia się jedynie na wysokości refrenu. Druga część to już zdecydowanie rockowy utwór, z wyrazistym riffem gitary elektrycznej, w którym partia śpiewana należy wyłącznie do chóru.

Podniosły 'Dawning Of The Day' może nasuwać skojarzenia z muzyką gospel. Minorowa zwrotka wykonana jest przez chór jedynie z akompaniamentem fortepianu. Na wysokości refrenu następuje pełna emocji erupcja. Według mnie jest to najwspanialszy moment płyty. Ten refren powraca w wieńczącym album 'Sad Children' nastrojem i wykonaniem bardzo przypominającym 'Dawning Of The Day', jedynie zagranym w wolniejszym tempie.

A co z resztą nagrań?
'Cold Winds Blow' to z kolei tradycyjna folk-rockowa pieśń zaśpiewana przez wokalistę zespołu z towarzyszeniem gitary akustycznej i fortepianu oraz pojawiającego się w tle fletu poprzecznego. W środkowej części kompozycję okraszono zaciąganymi strunami gitary elektrycznej. Ponownie refren wzbogacono partiami chóru.

Wykonanie głównej partii wokalnej w 'Wedding Song' powierzono wokalistce Geraldine Dorgan. Również w opracowanych na głosy 'Children's Song' i 'Children Of The Dawn' można usłyszeć głos wspomnianej pani. Wszystkie te piosenki zachwycały cudownymi melodiami oraz pełnym ciepła opracowaniem, uzyskanym przy pomocy skromnego instrumentarium. Tak jak w przypadku wspomnianych wyżej kompozycji, także tutaj pojawiają się fortepian, gitara akustyczna oraz delikatna gra sekcji rytmicznej. 'Children's Song' i niezwykle dostojny 'Children Of The Dawn' wzbogacono partiami fletu poprzecznego.

Genialny i wprost bajeczny pod względem melodycznym jest kameralny 'Farewell Song'. Tylko głos wokalisty i gitara akustyczna. Nie ma słów, aby opisać taką muzykę.

Nie będę opisywał każdego nagrania, ponieważ w sposób nieunikniony prowadzi to do uproszczeń, poza tym wbrew pozorom nawet tak jednolitą i skromną muzykę bardzo trudno jest zrecenzować, zwłaszcza gdy się jest laikiem takim jak niżej podpisany.

W każdym razie każda zagrana tutaj nuta zasługuje na najwyższe uznanie. Być może trudno uwierzyć, aby skryty za tak niepozorną okładką album zawierał muzykę aż tak udaną, bez słabych momentów. Chociaż trzeba uczciwie przyznać, że płyta nie miała szans na sukces. Po pierwsze brzmiała jakby powstała dwa lata wcześniej, a w 1974 roku w świecie muzyki rockowej panowały już inne wartości. Bez wątpienia po latach to zapomniane dokonanie wiele zyskuje, chociażby dzięki prostej produkcji, która dodaje 'The Children Of Lir' pierwiastka tajemniczości i sprawia, że muzyka zawarta tutaj intryguje.
Druga i najważniejsza przyczyna porażki całego przedsięwzięcia to nakład tytułu wynoszący zawrotną liczbę PIĘCIUSET EGZEMPLARZY. Dlatego dzisiaj zalicza się ten album do grona najrzadszych rockowych płyt, co ma swoje odbicie w cenie dochodzącej do SIEDMIUSET FUNTÓW. Oczywiście osobną kwestią jest fakt, że jeszcze trudniej zdobyć egzemplarz idealny.

Muszę przyznać, że w tym przypadku nawet nagrania dodatkowe robią wielkie wrażenie. Jest ich aż sześć. Sam zespół w kolejnej dekadzie zarejestrował jeszcze dwie płyty.




Na okładce CD, wydanego przez zasłużone wydawnictwo Sunbeam Records, widnieje taka oto informacja -

"This 1974 psychedelic folk classic is a superb blend of catchy melodies, soaring harmonies and biting acid guitar".

Krótko i zwięźle...ale czy na temat? Niby trudno o bardziej zwięzłą recenzję, jednak po prawdzie, to tego typu sformułowania można znaleźć niemal wszędzie i mogą się one odnosić do co drugiej płyty, która powstała na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ale i tak bez takich wytwórni jak Sunbeam Records trudno byłoby to stwierdzić.

środa, 21 grudnia 2011

FIRE

THE MAGIC SHOEMAKER (1970)

Kolejny album z katalogu wytwórni wytwórni Pye Records, który oczywiście w chwili premiery przepadł niezauważony. Poniekąd słusznie. Nie było to dokonanie klasy Blonde On Blonde 'Contrasts' czy Pesky Gee 'Exclamation Mark' nagranych dla Pye Records mniej więcej w tym samym czasie.

Piękna okładka 'Magic Shoemaker' może sugerować, że będziemy mieli do czynienia z płytą zawierającą muzykę tradycyjną. Otóż nic bardziej mylącego. Jedyny album tria Fire to zbiór dosyć monotonnych, jednorodnych piosenek, tak samo niewyszukanych jak nazwa grupy. Całość sprawia wrażenie dość przypadkowej zbieraniny.

Na repertuar płyty składały się proste, hałaśliwe utwory rockowe w rodzaju 'Flies Like A Bird' z uwypukloną partią przesterowanej gitary. W nagraniu tym znać było reminiscencje psychodelicznego rocka oraz freakbeatu.
Natomiast nawiązujący do bluesa 'Like To Help You If I Can' urozmaicony został nagłymi przyśpieszeniami granymi w stylu boogie. 'I Can See The Sky' ponownie sięgał do bluesa, ale tym razem w bardziej rockowym stylu. Przykuwały uwagę mocno zaciągane struny gitary elektrycznej. Całość wzbogacono brzmieniem harmonijki ustnej.

Największe wrażenie wśród tego typu utworów zawartych na płycie robił 'Tell You A Story' - powolny, utrzymany w jednostajnym rytmie, niemal transowy utwór zagrany na dwie gitary, z których jedna grała melodię, natomiast druga wybiła ostre akordy. Może nie jest to zbyt wyrafinowane pod względem melodycznym i rytmicznym, ale przynajmniej posiada swoistą dramaturgię, a pod koniec nad całością zniekształcone efekty dźwiękowe. Podobne rozwiązania wprowadzono jako kodę w 'Reason For Everything'. Jedyne co mi przeszkadza w 'Tell You A Story' to krzykliwa, wręcz płaczliwa maniera wokalna Davida Lamberta.




1. Children Of Immagination
2. Tell You A Story
3. Magic Shoes
4. Reason For Everything
5. Only A Dream
6. Flies Like A Bird
7. Like To Help You If I Can
8. I Can See The Sky
9. Shoemaker
10. Happy Man Am I
11. Children Of Imagination


Skład


David Lambert - Piano, Organ, Guitar And Vocals
Dick Dufall - Bass Guitar And Vocals
Bob Voice - Drums And Vocals


Na drugim biegunie muzyki wykonywanej przez Fire leżały ballady pokroju 'Magic Shoes'. Ta pogodna, lecz nijaka piosenka, posiadała folkowy koloryt i rzeczywiście udane, oszczędne solo gitary elektrycznej. Dobre wrażenie zostało popsute przez natarczywe, jednostajne postukiwanie, atakujące uszy słuchacza przez cały czas trwania nagrania. Nawet nie jestem w stanie napisać, cóż to za instrument tak puka w tle.
Następnie pobrzmiewający echem muzyki gospel - zwłaszcza na wysokości refrenu - 'Only A Dream' zagrany z towarzyszeniem gitary akustycznej i fortepianu. Całkiem przyjemny fragment. Niestety, jak wszystkie nagrania na płycie, wykonany trochę bez pomysłu, w sposób bałaganiarski i toporny.

Dlatego aż trudno mi uwierzyć, że na sam koniec otrzymujemy coś tak wspaniałego jak niemal elegijny 'Shoemaker'. Zaśpiewana pełnym cierpienia głosem z towarzyszeniem fortepianu kompozycja akcentowana była potężnymi akordami tegoż instrumentu. W środkowej części pojawiała się, nie przystająca do całości, dość nieskładna zagrywka na gitarze klasycznej.

Program albumu uzupełniała błaha stylizacja na muzykę country zatytułowana 'Happy Man Am I'. Ten, trwający na szczęście niespełna minutę, wypełniacz zaśpiewany - lub raczej wykrzyczany - został z akompaniamentem bandżo.

Najważniejsze.
Pomysł przeplatania nagrań opowieściami Davida Lamberta uważam za bardzo poważną wadę wydawnictwa. Zespół wykoncypował bowiem sobie, że zawartość albumu będzie stanowić historię tytułowego Magicznego Szewca, i owe monologi lidera zespołu, opowiadającego szepczącym coś dzieciom, stanowiły komentarz do treści poszczególnych piosenek. Tylko, że to nie pasuje. Nie tworzy spójnej, przemyślanej formy. Całość brzmi jakby została zarejestrowana na zwykłym magnetofonie, co powoduje irytujący dysonans z przyzwoicie wyprodukowanymi kompozycjami. Ponad to do snującego opowieści głosu mężczyzny i ekscytujących się dzieci dołożono jakiś denerwujący szum. Być może w domyśle miał to być odgłos ruchu ulicznego, nie mam pojęcia.
W dodatku niektóre nagrania nagle się urywają, żeby ustąpić miejsca temu bajdurzeniu. Coś strasznego.

Reasumując.
Płyta okazuje się jednak sporym rozczarowaniem. Uważam, że same kompozycje nie są złe. Po prostu nie udało się uwypuklić ich zalet. Aranżacje rażą bylejakością. Wykonanie jest chaotyczne. Jest to kolejny przykład dokonania zdecydowanie przecenianego.

Popularność 'Magic Shoemaker' wynika zapewne z faktu, że w oryginalnym wydaniu jest to biały kruk osiągający kwotę ponad SIEDMIUSET FUNTÓW. Cóż, w tym przypadku płaci się raczej za egzemplarz, nie za muzykę, która nie należy do osiągnięć.
Dlaczego więc postanowiłem napisać to hasło? W dużym stopniu ze względu na okładkę. Jest to fragment obrazu 'A Village Scene With A Cobbler' namalowanego przez holenderskiego malarza Jana Victorsa około 1650 roku. Ponad to - jak już nieraz wspominałem - trzeba czasem dla odmiany coś skrytykować, to nieprofesjonalne w kółko tylko zachwalać.

Na sam koniec muszę wspomnieć, że dwa lata wcześniej trio nagrało świetny i rzeczywiście porywający singel 'Father's Name Is Dad - Treacle Toffee World'. Wzorowany na 'Paperback Writer' The Beatles 'Father's Name Is Dad' to tętniąca świeżością oraz młodzieńczą energią, wybitnie przebojowa piosenka, która pojawia się chyba na wszystkich kompilacjach dotyczących mniej znanego oblicza muzyki rockowej lat sześćdziesiątych. W pełnie zasłużenie.

wtorek, 12 lipca 2011

BLONDE ON BLONDE

CONTRASTS (1969)

Już prawie zapomniałem, że prowadzę tego bloga. Mimo to, cały czas trzymam rękę na pulsie i słucham jak najwięcej to możliwe klasycznych rockowych płyt. Tylko makabryczna pogoda powoduje, że nie chce mi się wysilać mózgownicy oraz zasiadać do klawiatury komputera.

Nietrudno spostrzec, że na moim blogu dominującym rocznikiem jest rok 1969. Bynajmniej nie jest to jakieś perwersyjne założenie, że tak ma być, a jedynie przypadek spowodowany tym, że muzyka, która powstawała w tym konkretnym roku bardzo mi odpowiada i jest dość wdzięcznym tematem do różnych przemyśleń. Po za tym to w tym i w kolejnym roczniku jak w soczewce skupiło się wszystko to, co w muzyce popularnej najlepsze.

Przede wszystkim co się wówczas udawało, to łączenie różnych gatunków muzycznych w jedną spójną całość i nasycanie tego jakąś trudną do opisania tajemniczą aurą. Nieważne czy była to zwykła popowa piosenka czy też dynamiczny heavy-rockowy utwór. Niemal zawsze efekt był bardziej niż intrygujący.
Eksperymentowano wtedy ze wszystkim, co tylko możliwe. Z techniką nagraniową - na przykład odwoływanie się do twórczości awangardowej. Aranżacjami - różne odmiany muzyki i instrumentarium służyły przy opracowywaniu kompozycji. Formą - chociażby zmienność wątków melodycznych i rytmicznych. Te wszystkie patenty, które wówczas wprowadzono, dały zupełnie nową, oryginalną jakość i chyba później już tylko nieznacznie były modyfikowane.

Właśnie jedną z takich wzorcowych płyt z 1969 roku jest debiutancki LP grupy Blonde On Blonde 'Contrasts' wydany przez Pye Records.
Dla mnie jest to płyta idealna. Jedna z tych, które zauroczyły mnie od pierwszego przesłuchania, mimo że właściwie zespół nie zaproponował nic odkrywczego. Ale jak to jest cudownie zagrane. Dodatkowo klarowna produkcja uwypukla kolorystykę wszystkich nagrań, mimo że zaaranżowanych oszczędnie, to jednak posiadających niemal plastyczne bogactwo barw i odcieni. Wszystko to razem przepełnione jest tym delikatnym, psychodelicznym nastrojem, tak typowym dla ówczesnego brytyjskiego muzycznego undergroundu.





1. Ride With Captain Max
2. Spinning Wheel
3. No Sleep Blues
4. Goodbye
5. I Need My Friend
6. Mother Earth
7. Eleanor Rigby
8. Conversationally Making The Grade
9. Regency
10. Island On An Island
11. Don't Be Too Long
12. Jeanette Isabella


Skład


Ralph Denyer - Guitar, Vocals
Les Hicks - Drums, Percussion
Richard Hopkins - Bass Guitar, Organ, Piano, Harpsichord, Cornet, Celeste, Whistle
Gareth Johnson - Guitar, Sitar, Flute


Czego tu nie ma.
Od nieco folkowych piosenek w rodzaju 'Don't Be Too Long' czy też nawiązującego do muzyki dawnej 'Island On An Island'. Poprzez fragmenty nasycone elementami muzyki Wschodu jak 'Spinning Wheel'. Na cięższych brzmieniach kończąc.

Nie będę zbyt oryginalny jeśli stwierdzę, że najważniejszym utworem na tej fantastycznej płycie wydaje się być rozpoczynający album 'Ride With Captain Max'.
Utwór można podzielić na trzy segmenty. Wstęp i zakończenie - czyli dynamiczny, hard-rockowy motyw z wprost niesamowitymi gitarowymi popisami na tle równie doskonałego riffu. Dwa zaśpiewane z towarzyszeniem akustycznej gitary przerywniki. Natomiast w środkowej części zespół zaproponował porywające interludium, w którym pojawiały się organy Hammonda tworzące razem z ostrą gitarą elektryczną rodzaj dwugłosu. To wszystko w ciągu pięciu minut. ZAISTE GENIALNE.
Momentami tylko odnoszę wrażenie, że zespół tworząc 'Ride With Captain Max' był pod wpływem pierwszej części 'Oh Well' Fleetwood Mac. Sugeruje to rozmieszczenie części akustycznych i elektrycznych oraz ich sposób wykonywania. Ale może przesadzam?

Na debiutanckiej płycie długogrającej grupa dość często szukała natchnienia dla swojej twórczości w folku. Te wpływy słychać wyraźnie w kilku utworach zawartych na albumie.
Na przykład we wspomnianym 'Island On An Island' wzbogaconym dźwiękami fujarki. Ale także w zaśpiewanym jedynie z akompaniamentem gitary klasycznej 'Don't Be Too Long'. We wstępie tej piosnki wprowadzono zapowiedzi płynące z głośników portu lotnieczego. Także wieńcząca płytę przepiękna, hipnotyzująca cudowną melodyką rockowa ballada 'Jeanette Isabella' powstał z wyraźnej fascynacji sceną folkową.

Akustyczne brzmienia na 'Contrasts' wręcz dominują.
Na przykład - w zaskakującej wersji 'Eleanor Rigby' grupy The Beatles stylizowanej na muzykę hiszpańską. Zwraca uwagę, co oczywiste, gitara grająca flamenco oraz charakterystyczne partie trąbki. Jest w tej wersji coś rzeczywiście przejmującego, chociaż wiadomo - wybitnego oryginału najnormalniej w świecie nie można przebić. Ale grupie udało się wybrnąć z tego zadania na medal.

Także intrygujący i na swój sposób mroczny 'Mother Earth' to asymilacja niespokojnych, akustycznych klimatów z potężnymi wejściami organów Hammonda oraz ostrej gitary elektrycznej i pełnego dramatyzmu, podniosłego śpiewu. Tu już mamy ewidentnie progresywne zapędy.

Z kolei 'Spinning Wheel' to zagrana w szybkim tempie piosenka ozdobiona natarczywymi dźwiękami sitaru. Warto zwrócić uwagę, że zamiast zwyczajowej w tych okolicznościach tabli, rytm nabija perkusja. Kompozycję wzbogacono partią fletu poprzecznego.
Może nie do końca udana, chociaż przyznać trzeba sympatyczna, była przeróbka piosenki Incredible String Band 'No Sleep Blues' - pochodzącej z drugiego LP '5000 Spirits Or The Layers Of The Onion' - w interpretacji Blonde On Blonde nosząca cechy muzyki country. Skoczna i lekka zwrotka skontrastowana została z sennym, odrealnionym refrenem.

Bardzo dobrym przykładem popowej czy może pop-psychodelicznej piosenki był opracowany z pomocą klawesynu 'Goodbye'. Natomiast 'I Need My Friend' to już psychodeliczne granie na całego. Świetna ostro przesterowana gitara i mocno wybijany, prosty rytm plus schowane w tle dźwięki fortepianu. Wydaje się oczywiste, ale kwartet wytworzył tutaj ciekawą, posępną atmosferę.

Nie jestem znawcą muzyki klasycznej, ale w opracowanym na klawesyn i gitarę klasyczną 'Regency' słychać inspiracje twórczością Johanna Sebastiana Bacha.

Tak więc nie była to być może muzyka nowatorska, a nawet bym powiedział, że momentami można odnieść wrażenie, że lekko już nieaktualna, ale duch tego wszystkiego co się wtedy w muzyce rockowej działo powoduje, że otrzymaliśmy solidny i interesujący materiał. Ponad to słuchając tego dzieła stwierdzam, że w zbieraniu płyt kompaktowych jest sens i warto czasem poświęcić tych parę groszy, żeby móc z dumą postawić CD na półce.
Jako puentę dodam, że grupa po niewielkiej, jednak istotnej zmianie składu nagrała jeszcze dwie płyty, z których wydany już dla innej wytwórni 'Rebirth' z 1970 roku przez wielu uważany jest za najlepsze dokonanie kwartetu.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

BABE RUTH

FIRST BASE 1972

Nazwa tego brytyjskiego zespołu wzięta została od pseudonimu sławnego amerykańskiego baseballisty, ale pomimo tego oraz okładki autorstwa Rogera Deana, muzyka ze sportem nie ma nic wspólnego. Jeśli już, prędzej z westernem w wydaniu włoskim, zwanym spaghetti westernem.

Właśnie pod wpływem tego typu filmów był kwintet tworząc swoją muzykę, a zwłaszcza pod wrażeniem dokonań Sergio Leone i kompozycji Ennio Morricone. 'First Base' to jednak przede wszystkim udane kompozycje o zdecydowanie hard-rockowym rodowodzie.
Dowodem zamiłowania do hard-rockowego zgiełku był chociażby otwierający płytę dynamiczny 'Wells Fargo'. Wyrazisty riff gitary oraz dość monotonny podkład sekcji rytmicznej stanowił tło dla krzykliwego śpiewu Janity Haan. Dla urozmaicenia faktury tego nagrania wprowadzono solo saksofonu.





1. Wells Fargo
2. The Runaways
3. King Kong
4. Black Dog
5. The Mexican
6. Joker


Skład


Janita Haan - Vocal
Dave Hewitt - Bass Guitar
Dick Powell - Drums, Percussion
Dave Punshon - Piano
Alan Shacklock - Guitar, Vocal, Organ, Percussion





Dowodem fascynacji konwencją spaghetti westernów oraz przede wszystkim twórczością Ennio Morricone była kompozycja 'The Mexican'. Można w niej wyodrębnić dwie części. Pierwsza - we wstępie ozdobiona kilkoma taktami gitary klasycznej w stylu flamenco - to była ponownie dynamiczna rockowa piosenka. Druga, instrumentalna część, także pełna gitarowego zgiełku i wzbogacona dźwiękami kastanietów - oparta była na motywach utworu włoskiego kompozytora do filmu 'For A Few Dollars More'. Oczywiście jestem taki mądry, bo ta informacja figuruje w opisie nagrań na CD. Warto zauważyć, że tę instrumentalną sekwencję wydano także na drugiej stronie singla 'Wells Fargo'.

Z kolei 'Black Dog' nosił bardziej zróżnicowany charakter, na samym początku słychać odgłos dzwonów, pojawia się werbel oraz kotły perkusji. Rzeczywiście czuć klimat jakiegoś małego miasteczka gdzieś na wysuszonej słońcem prerii. Najpierw utwór jest niemal balladowy, wstęp zaś to delikatny śpiew na tle nastrojowej, łkającej gitary elektrycznej. Całość szybko jednak nabiera tempa, pojawia się improwizacja fortepianu na tle prostego podkładu sekcji rytmicznej i powtarzanego z namaszczeniem riffu gitary. Janita Haan na powrót daje znać o swoim zamiłowaniu do bardziej ekspresyjnego śpiewu. W drugiej części muzyka staje się ostrzejsza, z wysuniętą na plan pierwszy kapitalną partią gitary.

Jedyny, w pełni instrumentalny fragment płyty 'King Kong' był porywającą, zdecydowanie rockową wersją kompozycji Franka Zappy, eksponującą przede wszystkim dźwięki pianina elektrycznego oraz - po raz kolejny z rzędu - doskonałe partie gitary lidera Babe Ruth, Alana Shacklocka. W takim nagraniu nie mogło zabraknąć miejsca na improwizacje.

Natomiast zupełnie wyjątkowa była piosenka 'The Runaways'. Jedna z najpiękniejszych kompozycji, jakie miałem sposobność słyszeć.
Ten arcygenialny elegijny utwór zaaranżowano inaczej niż pozostałe kompozycje umieszczone na płycie. Chociaż pod względem konstrukcyjnym przypomina 'The Mexican', to jednak nie ma tutaj typowo rockowego instrumentarium, w zamian otrzymujemy przepiękną partię fortepianu, oboju i wiolonczeli. Śpiew wokalistki jest przepełniony smutkiem. W długiej instrumentalnej części muzyka nabiera rozmachu i bardziej podniosłego, marszowego sznytu.
To jest jedna z tych muzycznych wspaniałości, którą nie sposób opisać w żaden dostępny sposób. Nic bowiem nie zastąpi obcowania z takimi dokonaniami jak 'The Runaways'. Według mnie już za pierwsze takty fortepianu powinno się kompozytorowi postawić pomnik.

Program płyty uzupełniał zadziorny i ponownie hard-rockowy 'Joker' w którym zespół zaproponował rodzaj wokalnego dialogu między wokalistką i gitarzystą.

Babe Ruth nagrali pięć płyt długogrających.
Niestety tylko trzy pierwsze powstały w oryginalnym składzie. W tym okresie zespół cieszył się umiarkowanym uznaniem w Stanach Zjednoczonych, czego wynikiem była obecność tych płyt w niższych rejonach list przebojów. Z chwilą, gdy grupę opuścił Alan Shacklock wszystko zaczęło zmierzać ku nieuniknionemu końcowi.
W ostatnim okresie działalności w zespole występował gitarzysta Bernie Marsden, z którego udziałem powstały dwa ostatnie albumy 'Stealin' Home' oraz nagrany w zupełnie już zmienionym składzie 'Kid's Stuff'.

czwartek, 14 kwietnia 2011

SPRING 1971

W ciągu ostatniego miesiąca napisałem chyba tylko dwa hasła. Czar i The Pretty Things.
Nadeszła wiosna, więc po przerwie powrócę opisem płyty zespołu, którego nazwa jak ulał pasuje do obecnej pory roku, w chwili, gdy piszę te słowa za oknem zrobiło się słonecznie. Zauważam jedną ważną rzecz - gdy układam sobie recenzje w myślach, wydaje mi się, że wymyśliłem coś ciekawego, interesującego. Niestety, gdy zasiadam do klawiatury komputera, nijak nie potrafię poskładać myśli i odtworzyć tego wszystkie, co wcześniej zrodziło się w mojej głowie. Taka udręka.

Co do płyty.
Jest to album, na którym wykorzystano bogate, często wręcz orkiestrowe brzmienie melotronu. W tym czasie był to instrument niezwykle popularny, rozsławiony dzięki płytom The Moody Blues, King Crimson czy Genesis. Tutaj muzyka dosłownie płynie na brzmieniu melotronu, jest niczym delikatny powiew wiosennego wiatru, jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi.

Melotron wiedzie tutaj prym i nadaje ton muzyce. Ważna jest również mocna, wyrazista perkusja. Nie mniejsze znaczenie posiada gitara elektryczna, czasem będąca podstawą aranżacji, czasem zaś subtelnie uzupełniająca muzyczne tło. Całość natomiast komentuje - na przemian delikatny, innym razem silny i zdecydowany - nieco nosowy głos wokalisty.
To wszystko razem tworzy czarujące, subtelne melodie o pastelowej kolorystyce.





1. The Prisoner (Eight By Ten)
2. Grail
3. Boats
4. Shipwrecked Soldier
5. Golden Fleece
6. Inside Out
7. Song To Absent Friends (The Island)
8. Gazing


Skład


Pat Moran - Vocal
Ray Martinez - Guitar
Kips Brown - Keyboards (Mellotron. Hammond Organ, Piano)
Pick Withers - Drums
Adrian Maloney - Bass





Rozkładana na trzy części okładka autorstwa Marcusa Keefa doskonale oddaje klimat muzyki zawartej na płycie Spring.
Zwłoki na pierwszym planie, krew sącząca się do strumyka, po drugiej stronie sam zespół. Widać uśmiech na twarzy jednego z muzyków. Sielski obrazek. To wszystko razem jakieś takie nierzeczywiste, przykryte dziwną mgiełką tajemnicy, jaką skrywa w sobie otaczająca człowieka natura. Można wręcz odnieść wrażenie jakby zwłoki policjanta roztapiając się, spływały do strumyka razem ze śniegiem topionym przez promienie słońca zwiastujące nadejście wiosny.
Taki pomysł - niby prosty, a jednak mający w sobie coś surrealistycznego - mógł zrodzić się tylko w głowie Marcusa Keefa, twórcy nielicznej, acz istotnej części projektów zdobiących klasyczne rockowe płyty.

Wracając do tematu.
Ilustracja na okładce dobrze oddaje klimat takich nagrań jak rozpoczynający płytę, refleksyjny 'The Prisoner (Eight By Ten)'. Wysokie dźwięki melotronu tworzą ową dziwną aurę. W drugim nagraniu pałeczkę przejmuje gitara elektryczna, przykuwa zaś uwagę podniosły refren.

W 'Shipwrecked Soldier' główny temat to rockowa piosenka z ostrą gitarą oraz wysuniętą na plan pierwszy perkusją, zaś we fragmentach instrumentalnych niemal wojskowy marsz z fanfarowymi partiami grającego w wysokich rejestrach melotronu.
Podobne rozwiązania aranżacyjne wprowadzono w następnym na płycie 'Golden Fleece'. Od delikatnych tonów tworzących strukturę kompozycji poprzez niemal fanfarowe brzmienia. W środkowej części pojawia się impresja grana na melotronie podparta delikatnymi dźwiękami gitary akustycznej. Znalazło się także miejsce na solowe popisy grane na organach Hammonda oraz na gitarze elektrycznej.

W świetnym, zdecydowanie rockowym i bardzo dynamicznym 'Inside Out' w formie dygresji wprowadzono krótki temat oparty na eterycznych dźwiękach cymbałków. W finale natomiast zespół zaproponował kapitalny motyw z organami Hammonda w roli głównej.

'Song To Absent Friends (The Island)' to przepiękna ballada zaśpiewana jedynie z akompaniamentem fortepianu.

Finałowy 'Gazing' to majestatyczny wstęp z melotronem o orkiestrowym brzmieniu, który swobodnie przechodzi w delikatną zwrotkę zaśpiewaną z towarzyszeniem gitary akustycznej i perkusji. Ten spokój mącą wejścia potężnego brzmienia melotronu w refrenie, w tle natomiast słychać oszczędne akordy organów Hammonda. W interludium otrzymujemy zaś solo gitary elektrycznej.
Warto zwrócić uwagę na ostatni, wydłużony dźwięk melotronu wieńczący 'Gazing'. Niemal identyczny pomysł wprowadziła w tym samym czasie grupa Genesis w kompozycji 'The Fountain Of Salmacis' na swojej trzeciej płycie 'Nursery Cryme'. Jedyna różnica polega na tym, że w utworze Genesis ten dźwięk jest bardziej narastający, czyli tak zwane crescendo.
Kto od kogo zapożyczył? Czy też zwykły zbieg okoliczności?

Pierwotnie LP ukazał się zarówno w Wielkiej Brytanii jak i w Niemczech wydany przez krótkotrwały oddział firmy RCA - Neon. Producentem płyty był Gus Dudgeon, wieloletni współpracownik i realizator nagrań na wczesnych płytach Eltona Johna. Natomiast perkusista Pick Withers po kilku latach muzycznej tułaczki zasilił szeregi Dire Straits, nagrywając z tym popularnym zespołem cztery pierwsze płyty.

poniedziałek, 28 marca 2011

ELONKORJUU

HARVEST TIME (1972)

 

1. Unfeeling
2. Swords
3. Captain
4. Praise to Our Basement
5. Future
6. Hey Hunter
7. The Ocean Song
8. Old Man's Dream
9. Me and My Friend
10. A Little Rocket Song

Skład

Heikki Lajunen - Vocals
Jukka Syrenius - Guitar, Vocals
Veli-Pekka Pessi - Bass Guitar
Eero Rantasila -Drums
Ilkka Poijärvi - Organ, Flute

 

Ten urzekający album zachwyca wspaniałymi melodiami spowitymi aurą melancholii. Całość ujmuje pastelowym kolorytem, bogactwem odcieni, subtelnością rozwiązań harmonicznych, a uzyskanymi przy pomocy skromnego instrumentarium. Dopełnieniem tego wszystkiego jest dojrzały, jakby sterany życiem śpiew wokalisty.

Wydany w 1972 roku
wyłącznie w Finlandii 'Harvest Time', nagrany przez młodych ludzi, przykuwa uwagę swobodą i polotem, z jakimi zawarte tu kompozycje zostały wykonane. Muzycy kwintetu przechodzą od łagodnych, balladowych tematów o folkowym rodowodzie - wspartych dźwiękami fletu poprzecznego - do fragmentów o dużej intensywności wykonawczej, zdradzających fascynacje hard-rockiem.

Pierwsze trzy zawarte tutaj utwory doskonale ilustrują tonację, w jakiej utrzymany jest repertuar, na który złożyły się nagrania takie jak zagrany w szybkim tempie, a łagodzony delikatnymi fragmentami 'Unfeeling'.
W 'Swords' można wyodrębnić dwa kontrastowe tematy - balladowy - z eterycznym podkładem gitary elektrycznej, organów Hammonda i niemal niesłyszalnego fletu poprzecznego oraz zdecydowanie ciężki - z mocną, o jazzowych inklinacjach grą perkusisty i ostrymi zagrywkami gitarzysty. Jako rodzaj przerywnika zespół wprowadził dwa krótkie instrumentalne interludia - w pierwszym z nich zaproponował zwiewną partię fletu poprzecznego, w drugim zaś rolę wiodącą przejęły organy Hammonda.

W wielowątkowym, przepełnionym tajemniczą atmosferą 'Captain' zespół Elonkorjuu zdradza zamiłowanie do bardziej złożonych form.

'Praise To Our Basement' to ponownie zestawienie lirycznych brzmień z żywszymi motywami. W środkowej części piosenkę okraszono nie przystającymi do całości dźwiękami gitary granymi na zaciąganych strunach.

Jedyny na 'Harvest Time' instrumentalny 'Future' oparty był na granej w szybkim tempie ostinatowej figurze gitary basowej i czarował powtarzanymi z namaszczeniem kilkoma dźwiękami gitary. Był to rodzaj klamry dla krótkiego solowego popisu perkusisty oraz zdradzającej jazzowe wpływy dygresji, stopniowo nabierając cech heavy-rockowego zgiełku.
To wszystko udawało się zmyślnie pomieścić w tak ograniczonych czasowo formach.

Nagrania takie jak 'Hey Hunter' czy 'Old Man's Dream' prezentowały kwintet jako muzyków, którzy największą słabość czują do hard-rockowych brzmień, nie stroniąc jednocześnie od wpływów jazzu czy bluesa. Przykładem druga z tych piosenek, za podstawę mająca prosty rockowy temat przechodzący w pełną wycyzelowanych, zagranych z polotem improwizacji z ponownie dochodzącymi do głosu jazzowymi wpływami, zwieńczona zaś zwięzłym motywem skłaniającym się na powrót w kierunku muzyki o rockowym zabarwieniu.

Kilka dodatkowych kwestii.
Dla mnie jest to muzyka niczym z bajki.
Dlaczego dzisiejsi młodzi wykonawcy nie chcą lub może po prostu nie umieją grać tak dobrze? Co się dzieje? To jest ponad moją zdolność pojmowania świata.

Zamykając temat.
Zasłużona niemiecka wytwórnia Shadoks Music raczy zwolenników starego rocka bardzo dużą ilością reedycji. Wśród takiego natłoku wydawnictw siłą rzeczy otrzymujemy wiele tytułów, które bardzo się już zestarzały i czasem nawet takiemu zatwardziałemu fanatykowi jak niżej podpisany słuchanie tego przychodzi z dużym trudem. Zdarzają się jednak prawdziwe perły i bez wątpienia do takich należy Elonkorjuu 'Harvest Time', która jest wyjątkowym dokonaniem.
Warto wspomnieć, że wydany w 1972 roku wyłącznie w Finlandii przez EMI Parlophone oryginalny LP jest najnormalniej w świecie diabelnie rzadki. Niemal jakby nie istniał. Jedyny egzemplarz jaki pojawił się dwa lata temu na portalu Ebay, został sprzedany za kwotę 924 Euro.

Aha. Na YouTube można znaleźć wykonany na żywo w telewizji przez zespół utwór 'The Ocean Song'. SENSACYJNA spr
awa.

sobota, 26 lutego 2011

RICHARD MORTON JACK

GALACTIC RAMBLE

Głównym twórcą 'Galactic Ramble' jest Richard Morton Jack, właściciel wytwórni Sunbeam Records specjalizującej się w reedycjach rzadkich i zapomnianych płyt z kręgu szeroko pojętego starego rocka.

To jest literatura, która w Polsce nie ma właściwie racji bytu. Najpewniej niewiele osób byłoby takim wydawnictwem zainteresowanych, dlatego też nie ma co liczyć na tłumaczenia tego typu przewodników na nasz język, ani tym bardziej na krajowe wydawnictwa poświęcone klasycznej muzyce rockowej. Wyjątkiem 'Brytyjski Rock w latach 1961-1979 - przewodnik płytowy (A-F)' Jacka Leśniewskiego, który to przewodnik ukazał się prawie sześć lat temu i był dużym zaskoczeniem dla tych wszystkich, którzy niemal przestali wierzyć, że może się w tym temacie jeszcze coś sensownego wydarzyć.




Oczywiście ktoś może powiedzieć, że przecież pojawiają się ciekawe opracowania podejmujące temat rodzimej muzyki popularnej, więc chyba nie jest źle. Można nabyć w naszych księgarniach różnego rodzaju biografie lub monografie kilku popularnych zagranicznych wykonawców. Więc po co te moje lamentowanie?

Ano dlatego, że na naszym rynku wydawniczym wszystko kręci się wokół tematów od dawna już opisanych na milion sposobów, od dawna już wyczerpanych. Tymczasem 'Galactic Ramble' prezentuje na pięciuset pięćdziesięciu stronach recenzje TRZECH TYSIĘCY płyt nagranych w latach 1963-1975 w Wielkiej Brytanii, czyli kolebce muzyki popularnej i co bardzo istotne - większość z opisanych tutaj wykonawców to artyści od dawna już zapomniani, a których dorobek - bardzo często jedno płytowy - to dzisiaj absolutna klasyka muzyki rockowej.

Autorzy przewodnika obok własnych opisów poszczególnych płyt, zamieścili mnóstwo przedruków recenzji pochodzących z epoki, czyli z chwili kiedy dany album ukazał się na rynku. Całość ozdobiono genialnymi czarno-białymi wycinkami oryginalnych reklam płytowych pochodzącymi z ówczesnych pism muzycznych, co nadaje książce nadzwyczajnego klimatu.

Jaka szkoda, że u nas nie powstają takie wspaniałości.

Można oczywiście polemizować z niektórymi recenzjami napisanymi przez twórców tego opasłego tomu. Niektóre z tych opinii są mocno krzywdzące czy wręcz irytujące. Ale trzeba wziąć poprawkę na to, że książkę pisali tacy sami zapaleńcy, jak ci, do których w gruncie rzeczy encyklopedia była adresowana. Tak więc opinie są raczej subiektywne, co z jednej strony jest uczciwe, a z drugiej strony zdecydowanie nieprofesjonalne, ponieważ według mnie, tego typu wydawnictwa powinny być jak najbardziej obiektywne.
Pod tym względem muszę przyznać, że niedoścignionym wzorcem jest mocno już wypłowiała 'Rock Encyklopedia' Wiesława Weissa z 1991 roku, w której autor opisuje wszystko bezstronnie, nigdy nie poddając własnym odczuciom czy opiniom.

Tymczasem właśnie to stanowi o słabości 'Galactic Ramble' ponieważ wiele haseł czyta się z lekkim zażenowaniem. Biorąc pod uwagę, że przewodnik pisało kilku recenzentów, to jednak może razić prostota wypowiedzi i brak profesjonalizmu w sferze pisania na temat samej muzyki.
Wszystko to są zwroty i terminologie bardzo typowe dla opisywania rockowych dokonań. Momentami zalatuje koszmarnym banałem. Myślę też, że dlatego muzyki rockowej wciąż nie traktuje się całkiem poważnie, ponieważ nikt nie potrafi o niej całkiem poważnie i merytorycznie poprawnie pisać, racząc czytelników jedynie wyświechtanymi komunałami.

Ale nie zmienia to faktu, że dzięki książce Richarda Mortona Jacka można odkryć wiele wspaniałych zespołów z istnienia których wcześniej człowiek nawet nie zdawał sobie sprawy. To jest w tym wszystkim najważniejsze.

niedziela, 13 lutego 2011

ANDROMEDA 1969

Według mnie Andromeda nie była - co sugeruje wiele źródeł - kontynuacją grupy The Attack. Jedyne co łączy obie formacje to osoba gitarzysty Johna DuCanna. Natomiast sam The Attack istniał jeszcze przez moment po odejściu tegoż muzyka i utworzeniu Five Day Week Straw People, czyli grupy odpowiedzialnej za nagranie jednego LP na zlecenie. To właśnie ten zespół można uznać za właściwy początek tria Andromeda.

Niestety, także Andromeda pozostawiła po sobie ten jedyny album, który w mojej opinii stanowi  jeden z synonimów muzycznego podziemia. Całość mimo, że zdecydowanie heavy-rockowa, przepełniona jest trudnym do opisania ulotnym czarem, nastrojem tajemnicy.
Ale po kolei.




1. Too Old
2. The Day Of The Change
3. Now The Sun Shines
4. Turns To Dust
Discovery
Sanctuary
Determination

5. Return To Sanity
Breakdown
Hope
Conclusion

6. The Reason
7. I Can Stop The Sun
8. When To Stop
The Traveller
Turning Point
Journey's End


Skład


John DuCann - Guitar, Lead Vocals
Mick Hawksworth - Bass Guitar, Vocals
Ian McLane - Drums


Album rozpoczyna krótka parafraza pierwszych taktów bluesowej klasyki 'Train Kept A Rollin', po czym rozpoczyna się dynamiczna introdukcja zwiastująca to, z czym przyjdzie się zmierzyć słuchaczom. Po chwili jednak następuje nagłe zwolnienie tempa i otrzymujemy dość powolny, ciężki 'Too Old' pochodzący jeszcze z czasów The Attack.

Właśnie taka jest cała płyta. Poskładana - może czasem trochę na siłę - z różnych, nie zawsze przystających do siebie elementów, które jednak trio umiejętnie połączyło w intrygującą całość. Prawdopodobnie z tego powodu trzy kompozycje zostały podzielone na trzy części, z których każda miała indywidualny tytuł. Już wkrótce ten zwyczaj w muzyce rockowej stanie się normą.

Charakterystyczną cechą płyty jest to, że w wielu miejscach Andromeda posługuje się cytatami lub nawiązaniami do osiągnięć innych artystów, ich źródło stanowią tak różnorodne wpływy jak choćby 'Mars' Gustava Holsta wykorzystany we wstępie do 'Return To Sanity' czy zagrana na gitarze klasycznej w stylu flamenco finałowa część 'When To Stop' zainspirowana ponoć przez 'Concierto De Aranjuez' Joaquina Rodrigo.

Wracając jednak do tematu.
Do moich ulubionych nagrań na płycie należy 'Turns To Dust'. Podstawowa część to oparta na ciężkim riffie i bardzo mocnej sekcji rytmicznej chwytliwa piosenka ozdobiona dobiegającymi jakby z oddali chórami, które nadają kompozycji posępny, natchniony klimat.
Natomiast w formie dygresji grupa zaproponowała instrumentalne interludium być może  zainspirowane utworem 'Albatross' grupy Fleetwood Mac, w którym przykuwały uwagę charakterystyczne harmonie gitary elektrycznej.
Finałowy fragment niepotrzebnie powiela motyw z 'Communication Breakdown' Led Zeppelin. Nie rozumiem dlaczego gitarzysta tej klasy co John DuCann uciekał się do takich marnych sztuczek. W końcu już w czasach The Attack potrafił tworzyć rzeczy ciężkie i oparte na pomysłowych riffach. Tylko, że tamten zespół i ich muzyka nie zostały w porę dostrzeżone.

Innym wspaniałym utworem, który przykuł moją uwagę jest zamykający płytę, także wielowątkowy 'When To Stop'. Początek stanowią monumentalne akordy gitary na tle dynamicznej sekcji rytmicznej, to wszystko zaś wzbogacono chóralnym śpiewem. Ta introdukcja spełniała funkcję refrenu w pierwszej części kompozycji. We wstępie pojawia się również zagrywka zaczerpnięta z nagrania 'Strange House' wspomnianego już kilka razy The Attack.
Pierwsza część utworu to nieco bluesowy fragment poprzetykany wspomnianymi potężniejszymi interludiami. Następnie pojawia się krótka gitarowa improwizacja, która przechodzi w ostrą, hałaśliwą, nad wyraz intensywną kulminację.
Finał zaś - jak już wspomniałem - to partia gitary akustycznej w stylu flamenco. Oprócz nawiązań do kompozycji hiszpańskiego kompozytora pojawia się tutaj także motyw ze 'Still I'm Sad' zespołu The Yardbirds. Zwraca uwagę subtelna gra gitary basowej oraz kotłów perkusji.

Wspaniały, do bólu melancholijny fragment będący doskonałym zwieńczeniem tej nadzwyczajnej płyty.

Główny twórca repertuaru na płycie, gitarzysta John DuCann, jak wiadomo, przeszedł wkrótce potem do grupy Atomic Rooster. Basista Mick Hawksworth najpierw przyłączył się do zespołu Fuzzy Duck, zaś w późniejszych latach parał się współpracą z Alvinem Lee w jego formacji Ten Years Later. Nie wiem natomiast jak potoczyły się dalsze losy autentycznie fantastycznego perkusisty Iana McLane.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

GRANNIE 1971

Ten bardzo interesujący album powstał w 1971 roku jako PRYWATNE TŁOCZENIE wydane przez firmę S.R.T. (Sound Recording Technology) założoną ponoć przez muzyków Jethro Tull oraz inżyniera dźwięku Dave'a Richardsona, który to jedyne dokonanie Grannie wyprodukował.
W chwili odkrycia tego białego kruka przez kolekcjonerów zespół Grannie pozostawał enigmą. Dwadzieścia lat później, gdy tytuł został wznowiony jako CD przez wydawnictwo Wooden Hill, udało się w znacznym stopniu odsłonić tajemnicę związaną z krótkim istnieniem zagadkowej formacji.

Liderem zespołu i głównym kompozytorem był, zmarły młodo, gitarzysta Phil Newton. Na perkusji grał John Clark. Basistą był Dave Holland. Natomiast na moment przed sesją nagraniową - w celu wzbogacenia brzmienia - do zespołu dołączył, grający na organach Hammonda John Stevenson. Personalia wokalisty pozostały nieznane. Także niezidentyfikowana pozostała dziewczyna, która kilka kompozycji ozdobiła partiami fletu poprzecznego.

Album wytłoczono w nakładzie DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU DZIEWIĘCIU egzemplarzy, których jednak zespół nie rozsyłał do wytwórni płytowych w celu zainteresowania swoją muzyką oraz nie sprzedawał podczas występów, częścią nakładu członkowie kwintetu obdarowali natomiast najbliższych oraz osoby, które miały udział przy powstawaniu płyty. Ze wspomnień perkusisty można wywnioskować, że zamiarem grupy wcale nie było podjęcie długotrwałej działalności.



Oryginalna okładka (wznowienie CD Wooden Hill)


1. Leaving
2. Romany Return
3. Tomorrow Today
4. Saga Of The Sad Jester
5. Dawn
6. Coloured Armageddon


Całość brzmi zaskakująco dobrze. Tak od strony wykonawczej, jak i produkcyjnej mamy do czynienia z solidną robotą. Pewne niedociągnięcia brzmieniowe, wynikające z niedostatków studia, w którym materiał został zarejestrowany, tylko dodają płycie uroku. Zwraca uwagę umiejętność komponowania ciekawych, chwytliwych melodii oraz wyczucie rockowej stylistyki. Jedno też trzeba przyznać - zespół nie silił się na wirtuozerię.

Grupa zaproponowała repertuar mocno osadzony w tradycji hard rocka bliskiego dokonaniom Wishbone Ash, ale nie stroniąc przy tym od balladowych i folkowych wpływów.
Wystarczy wspomnieć rozpoczynający płytę utwór 'Leaving' z nastrojową, wyrazistą partią gitary. Folkowe korzenie posiadał zagrany z akompaniamentem gitary akustycznej 'Dawn', który w niektórych momentach pobrzmiewał echami muzyki dawnej.
Elementy ballady i ciężkiego rocka asymilował w sobie 'Romany Return'. We wszystkich trzech wymienionych nagraniach mniej lub bardziej istotną rolę odgrywały eteryczne dźwięki fletu poprzecznego, dodające muzyce Grannie baśniowego klimatu.

Posiadający bardzo melodyjne zwrotki 'Saga Of The Sad Jester' przerywany był zdecydowanie ciężkimi, ostrymi riffami gitary, zaś w finale kompozycje przybierała na dynamice. Podobny charakter nosił 'Tomorrow Return' w znacznym stopniu oparty na ciężkich improwizacjach i wzbogacony grupowymi harmoniami wokalnymi.

Najbardziej rozbudowany 'Coloured Armageddon' również prezentował Grannie jako grupę ciążącą ku estetyce ciężkiego rocka i nie stroniącą od długich, instrumentalnych motywów. Utwór zyskał na mocy za sprawą organów Hammonda.
Niekiedy można jedynie odnieść wrażenie, że zespół trochę błądził wśród tych nieco karkołomnych improwizacji, nie bardzo miał pomysł na ich rozwinięcie oraz w jakim kierunku winien podążyć. Nie jest to zarzut, wszak trzeba pamiętać, że te nagrania są na dobrą sprawę szkicami muzycznymi, stanowią wstęp do tego, czym ta muzyka mogłaby się stać, gdyby zespół zarejestrował całość w profesjonalnym studiu i nadał kompozycjom kształt ostateczny.

Dla wielu miłośników starego rocka jest to najlepszy tytuł wydany jako PRYWATNE TŁOCZENIE w Wielkiej Brytanii i osiąga cenę blisko DWÓCH TYSIĘCY funtów.

Warto dodać, że oryginalna okładka została wykonana własnoręcznie z ilustracją - przedstawiającą starszą damę trzymającą model gitary elektrycznej Gibson Les Paul - naklejoną na front.



Zmieniona okładka (wydanie CD HMP)