piątek, 31 grudnia 2010
MOVING SIDEWALKS
Niemal każdy swój wpis zaczynam od lamentu nad moim bałaganiarstwem. Tym razem też tak będzie. Na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy dodałem dużą ilość okładek, jednak opisów wciąż brak. Mimo to mam nadzieję - dosyć płonną - że nadchodzący rok chociaż w niewielkim stopniu zmobilizuje mnie do większego wysiłku.
1. Flashback
2. Scoun Da Be
3. You Make Me Shake
4. You Don't Know The Life
5. Pluto - Sept 31st
6. No Good To Cry
7. Crimson Witch
8. Joe Blues
9. Eclipse
10. Reclipse
Jaką muzykę grał Billy Gibbons zanim utworzył ZZ Top i zapuścił brodę do pasa? Oczywiście był to blues. Ale jako że jedyna płyta jego pierwszej grupy Moving Sidewalks 'Flash' ukazała się w 1968 roku, to obowiązkowo musiała zawierać wyraźne pierwiastki psychodelicznego rocka. Trzeba jednak przyznać, że kwartet doskonale czuł tę stylistkę.
Muzyka tutaj zawarta była także ukłonem w stronę twórczości The Jimi Hendrix Experience.
Dowodem fascynacji bluesem był chociażby rozpoczynający album stosunkowo prosty 'Flashback' posiadający jednak zupełnie kontrastową kodę nawiązującą do muzyki orientalnej - partia gitary akustycznej imitowała brzmienie charakterystyczne dla takich instrumentów jak sitar.
Natomiast nawiązaniem do dorobku The Jimi Hendrix Experience były nagrania takie jak 'You Make Me Shake' czy w sposób jeszcze bardziej wyraźny 'Pluto - Sept 31st', którego główny temat niemal nawiązywał do piosenki 'Fire' z repertuaru tria. W drugiej z tych kompozycji zespół wprowadził zaś intrygujące interludium oparte na spreparowanych w studiu brzmieniach głosów ludzkich oraz różnego rodzaju efektach uzyskanych za pomocą zmiany przesuwu taśmy. Genialny fragment niemal jak z sennego koszmaru.
W dwóch ostatnich, połączonych w całość nagraniach 'Eclipse' oraz 'Reclipse' grupa posłużyła się w sposób frapujący techniką kolażu dźwiękowego.
Doskonałym przykładem asymilacji bluesowej stylistyki i rocka psychodelicznego był pełen wewnętrznej nerwowości 'Scoun Da Be' ze świetnymi, cudownie wibrującymi partiami organów Hammonda. Wyróżniała się także romantyczna, niepokojąca ballada 'You Don't Know The Life' ponownie z organami Hammonda w roli głównej, wspartymi dźwiękami gitary akustycznej i subtelną sekcją rytmiczną.
Muszę przyznać, że jak na kompozycje sprawiające wrażenie dosyć prostych, grupie udało się we wszystkich nagraniach wyzyskać iście tajemniczą atmosferę. Wszystkie składniki, których kwartet użył do budowania swojej muzyki stworzyły spójną, porywającą całość. Osobiście uważam 'Flash' za płytę doskonałą. Bez słabych punktów.
Warto zwrócić uwagę na ciekawe partie gitary Billy Gibbonsa, który na dodatek zachwycał bardzo przekonywującą interpretacją wokalną. Ten jego pełen żaru, chociaż czasem sprawiający wrażenie zmęczonego, lekko zachrypnięty głos stał się później wizytówką stylu ZZ Top. Trzeba pamiętać, że w chwili wydania 'Flash' gitarzysta miał ledwie dziewiętnaście lat.
Oryginalne tłoczenie płyty wydanej przez wytwórnię Tantara jest dzisiaj bardzo poszukiwane przez kolekcjonerów. Za niemal idealnie utrzymany egzemplarz trzeba wysupłać nawet ponad 800 dolarów. Bez wątpienia ten legendarny album wart jest swojej ceny.
środa, 15 grudnia 2010
wtorek, 14 grudnia 2010
PESKY GEE
Leniwy jestem i to okrutnie. Od dobrych kilku tygodni nie napisałem nawet jednego słowa na tym nieszczęsnym blogu. Nie mogę się na niczym dłużej skoncentrować. Przedwczesna zima dodatkowo pogłębia stan rozbicia psychicznego. Nawet zdarzyło się, że odsunąłem od siebie muzykę, ale na szczęście nie na długo. Od dwóch tygodni nieprzerwanie pada śnieg pokrywając cały kraj. W tych warunkach bardzo trudno zmobilizować się do czegokolwiek.
1. Another Country
2. Pigs Foots
3. Season Of The Witch
4. A Place Of Heartbreak
5. Where Is My Mind
6. Piece Of My Heart
7. Dharma For One
8. Peace Of Mind
9. Born To Be Wild
Skład
Kay Garret - Lead Vocals
Kip Trevor - Lead Vocals
Jim Gannon - Guitar
Bob Bond - Bass
Jess Taylor - Organ
Clive Jones - Saxophone
Clive Box - Drums And Percussion
Pesky Gee po nagraniu 'Exclamation Mark' przeistoczył się w popularny przez krótki moment Black Widow i nagrał kolejne trzy płyty, które mnie już aż tak nie zachwycają. Oczywiście, debiut Black Widow 'Sacrifice' to bardzo dobre, czy wręcz porywające dokonanie, jednak, jak dla mnie, to już nie to samo. Czegoś tam brakuje.
Na jedynej płycie septetu mamy zaś repertuar powstały pod wpływem fascynacji jazzem, spowity nieco senną atmosferą oraz doskonałe, plastyczne brzmienie uzyskane przy pomocy dość standardowego - jak na ówczesne normy - instrumentarium, czyli organów Hammonda, gitary elektrycznej, basu, perkusji i saksofonu.
Dość typowy dla tamtego okresu był wybór kompozycji wypełniających albumu, wśród których dominowały przeróbki cudzych kompozycji.
Esencjonalna jest tutaj znakomita interpretacja 'Season Of The Witch' autorstwa Donovana. Nasycona klimatem jazzu i doskonale zaśpiewana przez Kay Garrett leniwym - dla odmiany w refrenie cudownie krzykliwym - głosem, zwracała uwagę oszczędną partią gitary oraz dynamicznymi partiami organów Hammonda, które pierwszoplanową rolę wiodły w długiej instrumentalnej improwizacji, tworząc bogatą paletę barw i brzmień. Nie jest to szczególnie oryginalne, ale na pewno świetnie zagrane. Kay Garrett posiadała wprawdzie skromne możliwości, ale liczy się fakt, że potrafiła wpasować się w klimat muzyki, że jej głos był idealny do tego typu dźwięków.
Uważam, że wokalistka prezentowała ciekawszy sposób śpiewania niźli dominujący na płycie Kip Trevor. Doskonale wychodziły pani zwłaszcza wysokie tony. Mimo to 'Another Country' z wokalistą w roli głównej był następnym doskonałym punktem programu. Obowiązkowa jazzowa gitara i wiodące partie saksofonu, dynamiczna sekcja rytmiczna plus tajemniczy nastrój. Z główną częścią kontrastowało zagrane z lekkim swingiem instrumentalne interludium, z subtelną partią organów Hammonda, które jednak po chwili nabierało tempa i przeistaczało się w kapitalny pojedynek gitary elektrycznej i saksofonu.
Innym klejnotem była zagrana w średnim tempie i nieco paranoiczna przeróbka nagrania 'Where Is My Mind' amerykańskiego kwartetu Vanilla Fudge. W końcu od jak najlepszej strony zaprezentował się Kip Trevor śpiewając tym swoim zlęknionym głosem, a w refrenie wspomagany przez niemal obłąkaną Kay Garrett.
Bardzo dobry jest też instrumentalny 'Pigs Foots'. Na tle mocnej sekcji rytmicznej można posłuchać pełnych wigoru solowych partii saksofonu, ostrej gitary i organów Hammonda. Całość została oczywiście nasączona jazzowym kolorytem.
Ponad to Pesky Gee zaprezentował spopularyzowany przez Janis Joplin 'Piece Of My Heart' oraz własne wersje kompozycji popularnych w tym czasie zespołów - 'Peace Of Mind' z debiutanckiej płyty grupy Family 'Music In A Doll's House', instrumentalny 'Dharma For One' zespołu Jethro Tull z ich pierwszego albumu 'This Was' oraz 'Born To Be Wild' amerykańskiej formacji Steppenwolf.
'Exclamation Mark' trzymał równy, dosyć wysoki poziom i trudno znaleźć słabszy moment. Troszkę szkoda, że zabrakło kompozycji własnych, ale i tak jako całość jest to wymarzone dokonanie rodem z brytyjskiego muzycznego undergroundu.
Czegoż więcej chcieć?
Muszę koniecznie nadmienić, że wspomniany wcześniej debiut Black Widow 'Sacrifice' został pierwotnie zarejestrowany jeszcze pod nazwą Pesky Gee i z Kay Garrett jako wokalistką, ale ukazał się dopiero po latach jako 'Return To The Sabbath'. Ta wczesna wersja płyty była bliższa opisywanemu tutaj dokonaniu i przez to jakby ciut bardziej tajemnicza.
wtorek, 7 grudnia 2010
CRAZY WORLD OF ARTHUR BROWN 1968
Grupa kierowana przez ekscentrycznego Arthura Browna pozostawiła po sobie jeden album, który okazał się być kamieniem milowym w historii muzyki rockowej, oraz materiał na drugi LP, który jednak ukazał się dopiero w 1988 roku pod tytułem 'Strangelands'.
Wracając jednak do roku 1968 i koncentrując się na wydanej wówczas płycie - muszę przyznać, że nie jestem pewien wymienionego składu. Dla przykładu - na internetowej stronie Marmalade Skies wyczytałem, że podczas nagrywania materiału na płytę w kilku nagraniach za perkusją zasiadł muzyk sesyjny. To tylko przykład pierwszy z brzegu, ponieważ działalność koncertowa grupy przebiegała w jeszcze bardziej rozchwianych personalnie układach.
1. Prelude - Nightmare
2. Fanfare - Fire Poem
3. Fire
4. Come And Buy
5. Time
6. Confusion
7. I Put A Spell On You
8. Spontaneous Apple Creation
9. Rest Cure
10. I've Got Money
11. Child Of My Kingdom
Skład
Arthur Brown – Vocals
Vincent Crane – Keyboards
Sean Nicholas (Nicholas Greenwood) – Bass Guitar
Drachen Theaker – Drums
Nie to jest jednak ważne, ważny jest fakt, że świat otrzymał po raz pierwszy dokonanie, które w sposób niespotykany do tej pory wprowadzało słuchacza w prawdziwy teatr grozy. Trzeba przy tym zauważyć, że w kwartecie pozbawionym gitary wszystko spoczywało na barkach operującego szerokim spektrum środków wyrazu - od szeptu do ekstatycznego krzyku - wokaliście. Drugą ważną postacią przedstawienia był grający na organach Hammonda Vincent Crane. Sekcja rytmiczna stanowiła istotne tło, jednak nigdy nie wybijała się na pierwszy plan.
Pierwsza strona LP zawierała wyłącznie oryginalne kompozycje autorstwa Arthura Browna i Vincenta Crane'a. Był to rodzaj suity, w której sześć nagrań powiązano w całość różnego rodzaju interludiami - na przykład monolog z tłem muzycznym poprzedzający kompozycję 'Fire' lub powracający temat piosenki 'Nightmare' we wstępie 'Time'. Wszystkie te nagrania epatowały niezwykle wręcz posępną atmosferą i niespotykaną żywiołowością interpretacji wokalnej. Natomiast pełne ekspresji partie Vincenta Crane'a, który uzyskiwał na organach Hammonda prawdziwą paletę barw, przydały muzyce dużej ruchliwości oraz tajemniczej, grobowej aury.
Druga strona była częściowo wynikiem kompromisu.
Jak wynika ze wspomnień wokalisty zawartych w książce 'Prophets And Sages', producent pragnął, aby w programie płyty znalazły się przede wszystkim interpretacje standardów soulowych czy bluesowych, które grupa wykonywała podczas koncertów. Ostatecznie zdecydowano się zamieścić dwie cudze kompozycje. Była to znakomita, porywająca wersja 'I Put A Spell On You' skomponowana przez Screamin' Jay Hawkinsa oparta na ciężkim brzmieniu organów Hammonda i nareszcie mocnej, wyrazistej grze perkusji.
Natomiast 'I've Got Money' z repertuaru Jamesa Browna był z oczywistych względów tak wyraźnym ukłonem w stronę soulu, chociaż całość nosiła raczej jazzowy styl. Wystarczy zwrócić uwagę na synkopowaną grę perkusisty oraz jazzowe partie fortepianu.
Jeszcze bardziej soulowy charakter nosiła dość błaha piosenka 'Rest Cure'. Tutaj honoru broniła przede wszystkim doskonała interpretacja wokalna. Interesujący przykład, jak za sprawą talentu z niczego można uczynić coś względnie wartościowego.
Wśród pozostałych nagrań warto zwrócić uwagę na wyjątkowy 'Spontaneous Apple Creation' - jedyny tak bardzo wyraźnie psychodeliczny utwór na płycie, pełen dysonansów i zniekształconych dźwięków, natomiast sam Arthur Brown bardziej deklamował niż śpiewał.
Warto pamiętać, że oryginalny LP ukazał się w wersji MONO i STEREO. Edycja kompaktowa zawiera błędne przypisy do nagrań z pierwszej strony płyty długogrającej - przygotowane przez zespół bez udziału orkiestry - sugerując jakoby były to wersje monofoniczne. W rzeczywistości owe utwory nigdy nie ukazały się na płycie winylowej.
Płytę wyprodukował Kit Lambert, nadworny producent wczesnych płyt The Who. Natomiast jako Associate Producer (nie znam polskiego odpowiednika tego terminu) wystąpił Pete Townshend - lider i gitarzysta tegoż kwartetu.
W ostatnim okresie działalności The Crazy World Of Arthur Brown pojawił się perkusista Carl Palmer. Vincent Crane wespół z perkusistą, po odejściu z formacji, utworzył Atomic Rooster, z tym trio Carl Palmer nagrał tylko debiutancką płytę, gdyż wkrótce potem otrzymał propozycję od Keitha Emersona i Grega Lake'a utworzenia Emerson Lake And Palmer.
Ciekawą postacią był natomiast basista Sean Nicholas, który w 1972 roku już jako Nicholas Greenwood pojawił się w odpowiedzialnej za znakomitą płytę 'Space Shanty' formacji Khan oraz nagrał solowy album 'Cold Cuts'. Dzisiaj ten wydany przez wytwórnię Kingdom rarytas uważany jest za jedno z ciekawszych i całkowicie zapomnianych dokonań na niwie rocka progresywnego. Płyta w wersji oryginalnej jest niemal nie do zdobycia, warta obecnie setki czy nawet tysiące euro stanowi obiekt pożądania niemal wszystkich kolekcjonerów płyt z klasycznym rockowym graniem.
Natomiast główny bohater całego zamieszania najpierw powołał do życia Kingdom Come, potem zaś poświęcił się karierze solowej coraz bardziej usuwając w cień.
NORMAN HAINES BAND
Ten jedyny album progresywnej grupy The Norman Haines Band jak do tej pory nie doczekał się oficjalnego wznowienia, a szkoda, gdyż jest to bardzo interesująca płyta. Inna sprawa, że problem nielegalnych reedycji dotyczy także kilku innych wykonawców, którzy zostali tutaj przeze mnie opisani. Tak się dziwnie składa, że rynek z klasycznym, zapomnianym rockiem zalewany jest przez całą masę różnej maści podróbek wartych niestety spore pieniądze.
Co zaś się tyczy płyty 'Den Of Iniquity', to mamy do czynienia z kliniczną wręcz wersją rocka progresywnego. Przy pierwszym przesłuchaniu można wręcz odnieść wrażenie, że niepodzielnie rządzą tutaj lekko zniekształcone lub przesterowane organy Hammonda nadające muzyce nieco zdehumanizowany charakter. Grał na nich, wcześniej związany z grupą Locomotive, Norman Haines. Jednak przy dokładnych oględzinach okazuje się, że równie ważna jest tutaj gitara. Szczęśliwie bowiem, grający na tym instrumencie Neil Clarke nie dał się zepchnąć na bocznicę i także jego umiejętnością płyta wiele zawdzięcza.
1. Den Of Iniquity
2. Finding My Way Home
3. Everything You See (Mr. Armageddon)
4. When I Come Down
5. Bourgeois
6. Rabbits
7. Life Is So Unkind
Skład
Norman Haines - Keyboards, Vocals
Neil Clarke - Guitar
Andy Hughes - Bass Guitar, Vocals
Jimmy Skidmore - Drums
Przede wszystkim to właśnie gitarzysta skomponował będący clou programu, rozbudowany 'Rabbits'.
Co w tamtych czasach było normą, utwór składał się jakoby z kilku części i każda z tych części zawierała dodatkowy podtytuł. Ale chyba poza muzykami formacji, nikt nie byłby w stanie tych poszczególnych części wyodrębnić ponieważ niemal cały utwór to gnająca przed siebie instrumentalna improwizacja. Tematy płynnie przechodziły jeden w drugi, co jakiś czas tempo ulegało zmianie. Muszę przyznać, że jest to jeden z przykładów, kiedy powtarzane wkoło motywy nie nużyły. Natomiast, w dosyć typowy sposób, we wstępie i w zakończeniu wprowadzono, jako rodzaj klamry, zwykłą, równie dynamiczną piosenkę.
Proszę nie myśleć, że piszę to bez entuzjazmu. Wprost przeciwnie. 'Rabbits' to absolutnie rewelacyjny przykład jak bez nadmiernej ekwilibrystyki i pseudo wirtuozerii można grać długo i w sposób absorbujący.
Album proponował mimo wszystko muzykę różnorodną.
Dla przykładu 'Finding My Way Home' to dosyć lekka i zwiewna piosenka ciążąca ku estetyce muzyki pop. Ukłonem w stronę folku, z naciskiem na twórczość Boba Dylana, był zagrany wyłącznie na gitarze akustycznej 'Bourgeois'. Z tym słynnym bardem to jest tylko moja opinia. Kto tak naprawdę wie, co autor miał na myśli?
Natomiast dla przeciwwagi The Norman Haines Band zaproponowali - modnie teraz zwane - heavy progresywne nagrania, jak choćby utwór tytułowy czy skomponowany kilka lat wcześniej - zaproponowany grupie Black Sabbath, lecz ostatecznie nie wykorzystany przez słynny kwartet z Birmingham - 'When I Come Down'.
Nawet trochę dziwi mnie fakt, że zespół odrzucił tę kompozycję, ponieważ w gruncie rzeczy mamy tu świetny riff, który w wykonaniu grupy Normana Hainesa zagrany został na gitarze i organach Hammonda z użyciem różnych przetworników dźwięku.
Ponoć Tony Iommi stwierdził po latach, że 'When I Come Down' nie pasował do muzyki wykonywanej przez Black Sabbath.
Lider wykonał także, na obowiązkowo zniekształconych brzmieniowo organach Hammonda, coś na kształt fugi w trochę za długim, ale za to posiadającym fajną, klaustrofobiczną aurę 'Life Is So Unkind'.
Program płyty uzupełniała zaś piosenka 'Everything You See' będąca nieco mniej efektowną wersją nagrania 'Mr. Armageddon' pochodzącego z płyty 'We Are Everything You See' wspomnianej już grupy Locomotive. Oryginalnie utwór ten zaaranżowany był na zespół rockowy i sekcję instrumentów dętych i odznaczał się nieopisaną wręcz dynamiką i ekspresją wykonania oraz niesamowicie mroczną i na swój sposób psychodeliczną atmosferą. Niestety wszystko to stracił tutaj, przez co nie zachwyca już tak bardzo.
Warto zwrócić uwagę na fantastyczną okładkę rodem z płyt zespołów grających metal. To właśnie ta ilustracja była sprawcą całego zamieszania, w efekcie którego wiele sklepów płytowych nie chciało przyjąć LP do sprzedaży. Dlatego dzisiaj za oryginalne pierwsze brytyjskie tłoczenie tego tytułu wydanego przez zasłużony Parlophone Records trzeba zapłacić od 1000 do 1500 funtów. Nieco tańsze jest natomiast wydanie francuskie, które kosztuje - bagatela - 500 euro.
Ktoś powie, że jestem rozchwiany emocjonalnie. Nie wiadomo czy zachwalam, czy krytykuję. Czy wskazuję mocne strony płyty, czy też wytykam błędy? Szczerze mówiąc, sam nie wiem. Wiem tylko, że mimo to bardzo lubię 'Den Of Iniquity'.
CHRISTOPHER 1969
Dark Roads
Magic Cycles
Wilbur Lite
In Your Time
Beautiful Lady
Lies
Disasters
The Wind
Queen Mary
Burns Decision
Skład
Doug Walden - Bass Guitar, Vocals
Richard Avitts - Guitar, vocals
Doug Tull - Drums
John Simpson - Drums
Terrence Hand - Drums
Ten uroczy album został teoretycznie zarejestrowany przez trio, praktycznie jednak materiał, który wypełnił płytę, nagrało pięciu muzyków ponieważ gitarzyście Richardowi Avittsowi i basiście Dougowi Waldenowi - głównym autorom materiału na LP - towarzyszyło aż trzech perkusistów.
Pochodzący z Teksasu zespół stworzył mariaż ciężkiego rocka i folku, a w kompozycjach znać było wpływy Cream i Jefferson Airplane. Utwory takie jak dynamiczne 'Dark Roads' czy 'Wilbur Lite' zdradzały zauroczenie dorobkiem pierwszej z wymienionych grup, zaś piosenki bardziej liryczne, w rodzaju akustycznego, wzbogaconego partią fujarki i opracowanego na głosy 'Magic Cycles' lub 'Beautiful Lady', ukazywały fascynację folkiem spod znaku Jefferson Airplane.
Trzeba przyznać, że triu Christopher udało się przykuć ucho słuchacza rzetelnym, porywającym wykonaniem, umiejętnym tworzeniem nastrojowej atmosfery - w odróżnieniu od innych dokonań ze Stanów Zjednoczonych z tamtego okresu, często doskonale nagranych i wykonanych, niejednokrotnie jednak rażących nijakością repertuaru, bezbarwnością, pozbawionych wyrazu.
Natomiast wadę jedynego dokonania tria może stanowić pewne niezdecydowanie - ciążące ku estetyce ówczesnego ciężkiego rocka piosenki momentami zagrane zostały zbyt lekko, zaśpiewane zaś zostały w sposób niezbyt pasujący do tej konwencji. Może się to podobać ponieważ buduje klimat tej muzyki, tworzy oryginalną syntezę różnych inspiracji, ale może też razić brakiem zdecydowania.
wtorek, 23 listopada 2010
wtorek, 26 października 2010
PLASTIC PENNY
1. Your Way To Tell Me Go
2. Hound Dog
3. Currency
4. Caledonian Mission
5. MacArthur Park
6. Turn To Me
7. Baby You're Not To Blame
8. Give Me Money
9. Sour Suite
czwartek, 14 października 2010
CHOCOLATE WATCHBAND
W mojej ocenie 'The Inner Mystique' to jedna z najciekawszych płyt dekady i bez wątpienia jedna z bardziej intrygujących płyt w całym gatunku. Zespół znacznie dojrzał i można powiedzieć, że drugi w dorobku album był dużym krokiem naprzód. Świadczył, że muzyka The Chocolate Watch Band ewoluowała w kierunku dokonań bardziej wyszukanych pod względem kompozytorskim i wyrafinowanych od strony brzmieniowej.
Można przyjąć, że styl nowej płyty zwiastował już utwór z debiutanckiego albumu 'Gone And Passed By', ale na 'The Inner Mystique' całość została potraktowana z większym pietyzmem i powagą, dojrzalej.
1. Voyage Of The Trieste
2. In The Past
3. Inner Mystique
4. I'm Not Like Everybody Else
5. Medication
6. Let's Go, Let's Go, Let's Go
7. It's All Over Now Baby Blue
8. I Ain't No Miracle Worker
Pierwsze trzy zawarte tutaj kompozycje roztaczają przed słuchaczami niemal mistyczną, orientalną aurę. Dwie instrumentalne impresje czarują swą tajemniczą atmosferą. Grupa posłużyła się tutaj takimi instrumentami jak sitar, gitara akustyczna, fortepian, flet poprzeczny, saksofon oraz różnego rodzaju instrumenty perkusyjne, w tym nawet chiński gong.
W 'Voyage Of The Trieste' pojawiają się hipnotyzujące wręcz improwizacje fletu i - nadającego nagraniu jazzowy koloryt - saksofonu.
Następnie piosenka 'In The Past' nawiązująca do tradycji 'Paint It Black' grupy The Rolling Stones, czyli dynamiczny rytm i partie sitaru, tutaj wzbogacone natchnionym, delikatnym śpiewem oraz dźwiękami kastanietów.
Natomiast utwór tytułowy 'The Inner Mystique' był przesiąknięty wpływami muzyki Wschodu. Przepiękna, bardzo swobodna partia fletu poprzecznego, delikatna, melancholijna gra gitary akustycznej i fortepianu oraz potęgujące wrażenie niesamowitości wejścia gongu i gitary elektrycznej. Całość zaś snuje się w cudowny wręcz sposób.
Muszę jednocześnie zauważyć, że owe trzy utwory niekoniecznie muszą być łatwe w odbiorze dla każdego słuchacza i raczej nie noszą cech komercyjnych.
Druga strona płyty, to już krótkie piosenki nawiązujące do stylu The Rolling Stones i The Kinks. Znalazło się tutaj miejsce na przeróbkę 'I'm Not Like Everybody Else' drugiej z tych grup. Ponadto zespół zaproponował urzekającą, chropowatą interpretację 'It's All Over Now Baby Blue' autorstwa Boba Dylana, tutaj pod tytułem 'Baby Blue' - z pobrzmiewającą w tle partią fletu poprzecznego.
Reasumując. Druga płyta, to materiał znakomity i w tym momencie The Chocolate Watch Band mogli śmiało konkurować z najpopularniejszymi wykonawcami ówczesnej epoki. Jaka szkoda, że formacja nagrała potem jeszcze tylko jedną płytę i zakończyła działalność.
wtorek, 5 października 2010
poniedziałek, 4 października 2010
MIGHTY BABY
1. Jug Of Love
2. The Happiest Man In The Carnival
3. Keep On Jugging
4. Virgin Spring
5. Tasting The Life
6. Slipstreams
Po długim czasie bezczynności mam nadzieję, że uda mi się ponownie ożywić bloga kilkoma wpisami.
Na 'A Jug Of Love' brak lokomotywy, która pociągnęłaby za sobą pozostałe wagoniki. Na debiucie takim mocnym akcentem był 'Egyptian Tomb', natomiast na drugiej i ostatniej płycie w dyskografii Mighty Baby można by w prawdzie wskazać na utwory tytułowy oraz 'Virgin Spring' jako coś wyjątkowego, jednak są one zdecydowanie za długie i właśnie to stanowi o słabości tego albumu - jego długość.
Pamiętam, że przy pierwszym przesłuchaniu wydawało mi się, że nagrania ciągną się w nieskończoność, dopiero przy którymś z kolei odsłuchu odkryłem urodę kompozycji zawartych na płycie. Zespół bardziej niż na debiutanckim albumie położył nacisk na wysublimowane aranżacje, dzięki czemu muzyka zyskała bardziej pastelowy odcień, jednak wciąż niezmienna pozostała moja opinia, że te utwory powinny trwać zdecydowanie krócej, wówczas byłby to albumu bardziej niż bardzo dobry, a tak powstała jedynie płyta czarująca wytrwałego słuchacza niezwykle refleksyjną aurą, ale nic ponad to.
Jak zespół przyznaje, inspiracją były dla nich dokonania amerykańskich wykonawców takich jak The Byrds oraz bardzo wtedy wpływowej grupy The Band, co słychać dość wyraźnie. Nad poszczególnymi utworami przez niemal cały czas unosi się duch muzyki folk oraz country - nasuwające skojarzenia z tym gatunkiem partie gitary - na przykład zastosowanie techniki slide we wspomnianej kompozycji tytułowej - oraz brzmienie fortepianu. Może właśnie niemożność przypisania zawartości 'A Jug Of Love' do jakiejś kategorii stanowi o sile tej płyty? Czy zawsze trzeba wszystko szufladkować? Jedno jest pewne, muzyka zamieszczona na LP przeważnie daleka jest od typowej rockowej stylistyki.
Pozwolę sobie na pewne spostrzeżenie.
Uważam, że zespół nie do końca trafnie wybrał utwory na płytę. Okazuje się bowiem, że na albumie zabrakło wspaniałego, niemal mistycznego 'Ancient Traveller' ozdobionego przepiękną partią fletu. Utwór czekał dwadzieścia lat na pierwszą oficjalną publikację, kiedy to został dołączony jako bonus do reedycji drugiej płyty. Warto było czekać, gdyż dla mnie to jest właśnie kwintesencja stylu Mighty Baby.
Przyznam, że po jakimś czasie ta muzyka zaczyna zapadać w pamięć. Nie da się ukryć, że na melodie zwracam szczególną uwagę, dla mnie to podstawowa sprawa, chyba nikt nie lubi słuchać muzyki, której nijak nie daje się przyswoić. Tak więc 'A Jug Of Love' to płyta idealna na taką jesienną pogodę, stonowana, momentami oparta na żywszym rytmie, momentami zaś wyciszona, ale zawsze pełna zadumy i ulotnego wdzięku. Dla tego też najlepszym momentem płyty jest długa instrumentalna koda wspomnianego 'Virgin Spring', olśniewająca wysuniętymi na plan pierwszy improwizacjami mandoliny i fortepianu, jest to jednocześnie jedna z tych piosenek, których słucham nieprzyzwoicie często.
Album wyprodukował Mike Vernon, zaś płytę wydała wyłącznie na terenie Wielkiej Brytanii należąca do niego wytwórnia Blue Horizon. Był to schyłkowy okres tej zasłużonej - szczególnie dla bluesa - wytwórni. Płyta przepadła na rynku i teraz jest nie tylko bardzo rzadka, zwłaszcza w stanie idealnym, ale przede wszystkim bardzo kosztowna.
poniedziałek, 13 września 2010
NOWOŚCI
Dopiero co, bo około trzech miesięcy temu, ukazało się kompaktowe wznowienie płyty Stonewall zrealizowane przez bliżej mi nieznaną wytwórnię Kismet. Czyli moje prośby zostały wysłuchane. Ciekaw jestem, jak się nowa edycja prezentuje.
Natomiast kolejną sensacyjną sprawą jest reedycja jedynej płyty szwedzkiej grupy Panta Rei oryginalnie wydanej przez tamtejszy oddział EMI Harvest w 1973 roku. Najnowsza wersja ukazała się dzięki Golden Pavilion Records. Prawdopodobnie jest to pierwsze oficjalne wznowienie tego tytułu. Szkoda tylko, że płyta dostępna jest wyłącznie jako LP. Żeby było zabawniej, to zgodnie z duchem czasu nakład jest limitowany. Obecnie standard. 600 egzemplarzy na klasycznym czarnym winylu i 100 egzemplarzy na winylu czerwonym.
Nie do końca rozumiem tę modę, aby wszystko było limitowane. Zapewne chodzi o zmobilizowanie ludzi do zakupu towaru i taki limitowany nakład ma być teoretycznie odpowiednim wabikiem. Tylko po co? Przecież jak nakład jest mały, to i tak dochód będzie znikomy. Ale jestem też w stanie zrozumieć, że wydawnictwa ze starą i zapomnianą rockową spuścizną nie są czymś pożądanym przez wszystkich zjadaczy chleba.
Tylko mam dziwne wrażenie, że ta maniera nie tylko płyt dotyczy. Mimo wszystko cieszmy się tym co jest.
piątek, 10 września 2010
LOOK AT THE SUN
1. ‘Saturday Club’ LP Of The Week’ Introduced By Keith Skues
Broadcast on ‘Saturday Club’, July 1968
2. The Murder Of Lewis Tollani – KALEIDOSCOPE
Recorded For ‘Top Gear’, 13th December 1967
3. Reactions Of A Young Man – ELMER GANTRY’S VELVET OPERA
Recorded For ‘Top Gear’, 3rd November 1967
4. Toymaker’s Shop – LOUISE
Acetate, Recorded 1967
5. A Kaleidoscope Of Colours – THE ONYX SET
From Tape Of Session Recorded At Bob Potter’s Studio, Late 1967
6. Faintly Blowing – KALEIDOSCOPE
Recorded For ‘Top Gear’, 13th December 1967
7. Does It Really Matter – THE GLASS OPENING
Plexium Label Single, Released July 1968
8. Look At The Sun – LOUISE
Acetate, Recorded 1967
9. The Fool – THE GLASS OPENING
Acetate, Recorded 1968
10. You’ve Gotta Be With Me – THE ONYX SET
From Tape Of Session Recorded At Bob Potter’s Studio, Late 1967
11. Without Her – COCONUT MUSHROOM
Emidisc Acetate, Recorded 1968
12. Flames – ELMER GANTRY’S VELVET OPERA
Recorded For ‘Saturday Club’, 16th January 1968
13. Dust My Blues – THE GLASS OPENING
Emidisc Acetate, Recorded 1968
14. Cross Cut Saw – THE FLEUR DE LYS
Recorded For ‘Top Gear’, 11th October 1967
15. Better By You, Better Than Me – GRADED GRAINS
Acetate Recorded In Paris, December 1969
16. Love’s Gone Bad – THE GLASS OPENING
Emidisc Acetate, Recorded 1968
17. Call Me Lightning – COCONUT MUSHROOM
Emidisc Acetate, Recorded 1969
18. Uptown And Downtown – THE ELASTIC BAND
Acetate Recorded At Deroy Sound Service studio, Early 1970
19. Highways – T2
Recorded For ‘Sounds Of The Seventies’, 14th October 1970
20. Careful Sam – T2
Recorded In The Marquee Club Studio And Broadcast On ‘Disco 2’, 31st October 1970
Wytwórnia Top Sounds Records jest naprawdę genialna. Rok temu wydała trzyczęściową serię pod wspólnym tytułem 'Shapes And Sounds' z nagraniami z drugiej połowy lat sześćdziesiątych dokonanymi przez BBC na potrzeby prezentacji radiowych i według mnie był to materiał więcej niż sensacyjny. Przede wszystkim wszystkie zespoły grały na żywo wykonując piosenki, których częstokroć nie umieszczały na płytach studyjnych, jeśli takowe udało się w ogóle stworzyć. Poza tym wszystkie formacje pochodziły z muzycznego podziemia, tak więc nie było tutaj popularnych nazw, a wyłącznie wykonawcy od dawna zapomniani, którymi obecnie fascynują się zazwyczaj miłośnicy klasycznego rocka. Najważniejszy zaś jest fakt, że owe nagrania w większości przypadków zostały oficjalnie opublikowane po raz pierwszy.
Jako suplement dodano kompilacyjny 'Alphabeat'. Tym razem materiał obejmował pochodzące z acetatów, do tej pory nie wydane, studyjne rarytasy przeróżnych, równie zapomnianych zespołów.
Właściwie to powinienem opisać te cztery płyty już dawno temu.
Tym razem wytwórnia Top Sounds Records postanowiła zaskoczyć wszystkich kolejnym zestawem rzadkich nagrań dla BBC oraz sporą ilością materiału pochodzącego z acetatów.
Muszę uczciwie przyznać, że wytwórnia wyjątkowo rozpieszcza melomanów. Tak jak poprzednio kompilacja ukazała się w dwóch wersjach - CD i LP. CD zawiera dwa nagrania więcej. Do LP dołączono singla z dwoma nagraniami T2. Całość obowiązkowo zawiera dużą kilkunastostronicową książkę z mnóstwem informacji, zdjęć oraz wycinków prasowych. Prawdziwa uczta dla oka.
Ponad to nalepki na płycie są reprodukcjami oryginalnych nalepek. Duża płyta zawiera nalepkę będącą odpowiednikiem brytyjskiego oddziału wytwórni MGM, zaś nalepka na singlu jest kopią nalepki, która zdobiła stare BBC Transcription, czyli płyty, które zawierały właśnie materiał przeznaczony do prezentacji radiowej. Takie płyty są obecnie bardzo poszukiwane przez kolekcjonerów, gdyż wydawane były w nakładzie stu egzemplarzy, jeśli nie mniejszym.
Przytłaczająca większość zawartych tutaj utworów to istna rewelacja. Prawdziwą niespodzianką są dwa nagrania T2. Oba dotąd dostępne tylko na unikalnych płytach BBC Transcription. Po raz kolejny można usłyszeć i przekonać się, jaką stratą dla świata muzyki rockowej był rozpad tego fenomenalnego tria.
Uważam także, że wielu wykonawców w tych radiowych występach prezentowało się znacznie lepiej niż na studyjnych dokonaniach.
Ponieważ przez cały czas pisałem tylko peany pochwalne na cześć wytwórni Top Sounds Records, czas najwyższy ich trochę zbesztać. Nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił. Mam na myśli mianowicie wkładki na płyty w wydaniu LP. Co za imbecyl wygenerował ze swojej głowy koncepcję wsuwania winylowych płyt do czegoś tak chropowatego i twardego? Przecież już przy pierwszej próbie wysunięcia płyty z tak sztywnej koperty, niemożliwością jest nie uszkodzić delikatnej powierzchni winylu. Jest to jedyny, niestety znaczący mankament tego wspaniałego wydawnictwa.
Tak więc za sam pomysł całości należą się laury, natomiast za wkładki na płyty winylowe proponuję rzucić pomysłodawcę na pożarcie lwom.
piątek, 3 września 2010
BOBAK JONS MALONE
1. Motherlight
2. On A Meadow - Lea
3. Mona Lose
4. Wanna Make A Star Sam
5. House Of Many Windows
6. Chant
7. Burning The Weed
8. The Lens
Jesień objawiła się tak nagle jakby ktoś jednym zdecydowanym cięciem rozciął słońca kurtynę, a tuż za nią objawiła się zasłona deszczu. Koniec lata, zmiana scenografii. Właściwie od kilku dni nieustannie pada deszcz, ale mnie to nie przeszkadza, miałem już dosyć lata i upałów.
Teraz kiedy piszę te słowa krótkotrwałe pojawienie się deszczu rozgoniły promienia słońca.
Ale dość tych meteorologicznych opisów.
Na początek wrześniowej aury przedstawię płytę, której nazwa i tytuł wywołują niemal zawsze zamieszanie. Przyjmijmy jednak, że nazwa grupy to nazwiska twórców płyty, czyli Mike Bobak, Andy Johns (opisany błędnie jako Andy Jons) oraz Wilson Malone. Bobak Jons Malone. Tytuł płyty pochodzi zaś od tytułu kompozycji, rozpoczynającej album. Proste.
Nie jest to dokonanie wybitne, nie jest to także muzyka, która sprawia, że inaczej zaczynamy postrzegać świat dźwięków. Dlaczego więc zdecydowałem się wspomnieć o tej zapomnianej płycie? Jest tutaj bowiem przynajmniej jeden wspaniały moment, czyli 'House Of Many Windows'. Rozpoczynający się od potężnego akordu fortepianu utwór zachwyca wspaniałą, pełną optymizmu melodią urozmaiconą podniosłym organowym interludium w stylu Procol Harum. W finale pojawia się parafraza kilku taktów zaczerpniętych z głównego tematu muzycznego z filmu 'Magnificent Seven' ('Siedmiu Wspaniałych'). Piosenka zagrana została z użyciem fortepianu, organów Hammonda oraz perkusji i gitary basowej. Mnie 'House Of Many Windows' kojarzy się z późniejszymi dokonaniami Genesis.
Był to jednocześnie jedyny taki utwór na płycie. Większość nagrań odznaczała się niezbyt wyszukanymi melodiami oraz czasem wręcz skrajną prostotą rytmów.
Dziwna to płyta, muzycy chyba bardziej położyli nacisk na tworzenie odpowiedniej, dość złowieszczej atmosfery nagrań niźli na bogactwo wątków melodycznych czy harmonii. Tak więc pomimo faktu, że nagrania takie jak 'Mona Lose' czy 'On A Meadow - Lea' potrafią oczarować swoim tajemniczym nastrojem, budowanym głównie na fundamentach fortepianu i organów Hammonda, to jednak samo wykonanie bywa w wielu momentach nużące. Dwa - trzy akordy, które tworzą melodię, powtarzane są z namaszczeniem przez cały czas trwania nagrania, tu i ówdzie wzbogacane dźwiękami gitary lub różnego rodzaju wstawkami instrumentów klawiszowych, niekiedy niemal kakofonicznych. W taki sposób koncypowany jest właściwie każdy kolejny utwór, co może się podobać i ma to swój urok, ale w niektórych momentach może jednak irytować do granic wytrzymałości.
Wystarczy posłuchać 'Chant' z dysonansowym wstępem, który później przeistacza się w jakieś trywialne przyśpiewy. Również lekko irytujący jest nijaki 'Wanna Make A Star, Sam' oparty chyba na jednym dźwięku gitary, ponownie dla zmyłki uatrakcyjniany krótkimi i dość mdłymi ornamentami tegoż instrumentu, na dodatek piosenka zaśpiewana jest kompletnie bez polotu. Nie mam pojęcia, czy miał być to zamierzony efekt, ale chyba tak, bo Wilson Malone wszystkie piosenki tutaj zawarte śpiewa tym jakby zmęczonym, anemicznym głosem.
Ewidentnie niedopasowany do całości jest natomiast bezpretensjonalny 'Burning The Weed'. Czyżby pastisz muzyki country?
Strasznie zjechałem 'Motherlight', muszę jednak nadmienić, że pomimo tych wszystkich mankamentów - co jest w tym wszystkim najdziwniejsze - tego albumu słucha się naprawdę przyjemnie. Melodie we wspomnianych 'Mona Lose' i 'On A Meadow - Lea', czy w nagraniu tytułowym, chociaż skromnie opracowane, potrafią wryć się w pamięć. Ale przede wszystkim urzeka ten mroczny klimat, który pojawia się w tych trzech - czterech nagraniach.
Konkludując. Proszę się nie zrażać moim pisaniem, gdyż jest to wyłącznie moja opinia, kogoś innego muzyka Bobak Jons Malone może zachwycić. W świecie to jedyne przedsięwzięcie nagrane przez dwóch etatowych inżynierów dźwięku (Mike Bobak i Andy Johns) oraz byłego muzyka grupy Orange Bicycle (Wilson Malone), cieszy się ogromną estymą i oczywiście jako oryginalny LP wydany przez Morgan Blue Town jest upragniony przez niemal wszystkich miłośników klasycznej rockowej muzyki.
Po za tym tutaj jest ponadczasowy 'House Of Many Windows' i to jest chyba wystarczający powód by sięgnąć po tę płytę.
czwartek, 15 lipca 2010
THE COMMON PEOPLE
Zamiast opisywać płyty ostatnio ugrzązłem w muzyce folkowej. Ki diabeł mnie kusi, żeby ciągle odchodzić od tego, co najważniejsze na stronę tego, co również ważne i intrygujące, ale...właściwie to nie mam żadnych argumentów, aby się bronić. Muszę bowiem uczciwie przyznać, że folk jest czymś niebywałym, cudownie się tego słucha. Zajmę się tym tematem przy okazji.
Muszę nadmienić, że od wielu lat w świecie panuje zwrot na klasyczny folk-rock. Kolekcjonerzy wydają fortuny na stare i oryginalne wydania płyt z muzyką folkową, natomiast nowe wytwórnie co rusz wypuszczają na rynek wznowienia jakichś zapomnianych pereł związanych z tym nurtem. Również dałem się ponieść na fali tej mody, ale wcale nie dlatego, żeby być na czasie. Po prostu uważam, że to jest piękna kraina, do której warto się wybrać. Na całe szczęście jeszcze nigdy do żadnej muzyki nie musiałem się zmuszać, zawsze słuchałem tylko tego, co mojej duszy odpowiadało.
Aha. Może właśnie ze względu na ten folkowy zryw, za granicą tak wielką popularność zyskała Kapela Ze Wsi Warszawa? Rzecz jasna w naszym pięknym kraju panuje znieczulica na stare folkowe dokonania, z których Kapela Ze Wsi Warszawa czerpie pełnymi garściami. My preferujemy inne dźwięki.
1. Soon There'll Be Thunder
2. I Have Been Alone
3. Those Who Love
4. Go Every Way
5. Why Must I Be
6. Take From You
7. They Don’t Even Go To The Funeral
8. Feeling
9. Girl Said Know
10. Land Of A Day
11. This Life She Is Mine
Skład
Denny Robinett - Vocal, Guitar
John Bartley III - Guitar
Michael McCarthy - Bass Guitar
Jerrald Robinett - Drums
William Fausto - Piano, Organ
Ale dość tego wstępu. Dzisiaj będę przynudzał na inny temat.
Jedyny album The Common People jest jedną z trzech płyt zrealizowanych w 1969 roku przez Capitol Records, która stawiana jest w jednym szeregu obok wydanych wówczas albumów Gandalf i Food. W pierwszych trzech nagraniach panuje żałobny nastrój, ale także kilka następnych kompozycji pobrzmiewa nutą melancholii, przepełnione są smutkiem. Może być sporym i przygnębiającym zaskoczeniem dla tych, którzy po całym dniu pracy szukają ukojenia. The Common People to muzyka przygnębiająca, zwłaszcza wspomniane trzy pierwsze nagrania.
Doskonale zaaranżowane na zespół rockowy i sekcję instrumentów smyczkowych ballady zadziwiają zawartą w nich goryczą. Płytę otwiera refleksyjny 'Soon There’ll Be Thunder' z grającymi wysokie dźwięki smyczkami oraz łkającą gitarą w tle i lekko zachrypniętym, zbolałym głosem wokalisty.
Na podobnej zasadzie zbudowane są dwa kolejne utwory. 'I Have Been Alone' to przenikające się dźwięki dwóch gitar, z których jedna gra w delikatnie jazzowym stylu, natomiast zagrywki drugiej gitary przywodzą na myśl muzykę Jefferson Airplane. Całość ozdobiono partią instrumentów smyczkowych, natomiast, co jakiś czas, dość spokojna melodia zaburzana jest niepokojącym, zagranym w rytmie marsza motywem.
Z kolei 'Those Who Love' utrzymany w minorowej tonacji poprzednich nagrań, zagrany został w wolnym rytmie i ozdobiony wibrującą partią skrzypiec grającą jakby w oddali i nadającą piosence folkowy odcień. Muszę przyznać, że słuchanie tych trzech kompozycji to uczta dla zmysłów.
W dalszych utworach zespół pozwolił sobie już na większą swobodę i większe zróżnicowanie - dla przykładu niektóre nagrania zdradzały bardziej rockowe inklinacje The Common People. Nie chcę też przez to powiedzieć, że następne piosenki są słabsze. Świetnie wypadają zwłaszcza dwa nagrania. Dosyć prosty 'Go Every Way' to typowe dla tej płyty mocno wybijane akordy gitary, tutaj wzbogacone wysuniętym na plan pierwszy pianinem oraz sfuzzowaną gitarą. Takt całości natomiast nadaje puls gitary basowej oraz - jeśli się nie mylę - bęben basowy. Niezbyt to może wyszukane, ale mnie się podoba.
Jednak znacznie bardziej cenię sobie 'Take From You' - przepiękna melodia grana przez gitary i zharmonizowane głosy wspomagające śpiewającego pełnym smutku głosem wokalistę. Wszystko to wsparte znacznie żywszym rytmem niż inne nagrania tutaj zawarte.
Zupełnie odmienny charakter od reszty repertuaru posiadała humorystyczna piosenka 'They Don’t Even Go To The Funeral' nawiązująca do 'Yellow Submarine' The Beatles - czyli różnego rodzaju radosne zaśpiewy okraszone pogodnymi dźwiękami trąbki. Także tekst dotyczył kwartetu z Liverpoolu. Był to jednocześnie chyba najsłabszy moment płyty, a szkoda, bo tytuł nagrania obiecywał coś bardziej gorzkiego, coś w stylu któregoś z pierwszy trzech nagrań.
'Of The People By The People For The People From...' to płyta intrygująca i bez wątpienia zasługująca na odkrycie. W porównaniu do płyt Gandalf i Food może nieco skromniej wyprodukowana, ale posiadająca równie tajemniczy klimat.
MONOLOG WEWNĘTRZNY
Mam nadzieję, że jak tylko się to skończy (zapewne zwieńczone burzą) to znowu dopiszę to i owo, zwłaszcza że utknąłem z wpisem do płyty Pretty Things 'S.F. Sorrow'. Nie liczę już nawet wcześniejszych rozpoczętych opisów, a także tych tytułów, których nawet nie musnąłem.
Ale pośpiechu nie ma. Byleby się ten upał skończył jak najprędzej. Na dodatek czeka mnie wyjątkowo pracowity tydzień. Ale może nie będzie tak źle. Oby do sobotniego popołudnia.
sobota, 10 lipca 2010
FIVE DAY RAIN (1970)
W zależności od możliwości tak muzyków, jak i studia, w którym powstawał materiał, takie nagrania prezentowały bardzo różnorodny poziom. Five Day Rain tworzyli instrumentaliści nie tylko bardzo utalentowani, ale także posiadający zdolność do komponowania naprawdę dobrych piosenek. Można się wręcz zadumać nad tym, jak to możliwe, że żadna wytwórnia nie wykazała grupą zainteresowania. Zadziwia bowiem nie tylko wykonawstwo, co także strona techniczna całości nagranej w renomowanym IBC Studios pod okiem dwóch doświadczonych inżynierów dźwięku - Damona Lyon-Shawa oraz Briana Carrolla.
1. Marie’s A Woman
2. Don’t Be Mislead
3. Good Year
4. Fallout
5. Leave It At That
6. The Reason Why
7. Sea Song
8. Rough Cut Marmalade
9. Lay Me Down
10. Too Much Of Nothing
IRON PROPHET
1. Antonia
2. So Don’t Worry
3. The Boy
4. Wanna Make Love To You
Skład
Rick Sharpe - Guitars, Vocals, Harmonica, Percussion
Graham Maitland - Keyboards, Accordeon, Vocals
Clive Shepherd - Bass, Vocals
Kim Haworth - Drums
Zespół przedstawił stosunkowo zwięzłe rockowe utwory noszące melancholijny, romantyczny i balladowy charakter, ale nie wolne od wpływów ciężkiego rocka.
Repertuar zaaranżowano z użyciem typowych dla tego okresu instrumentów - wiodącą rolę powierzono organom Hammonda i gitarze elektrycznej. W kilku piosenkach prym wiódł fortepian. Z tego rodzaju muzyką doskonale współgrał pełen ciepła, rozmarzony śpiew Ricka Sharpe'a.
Właściwie każda z kompozycji przykuwa uwagę. Podniosłą atmosferę w wyjątkowej urody dynamicznym 'Good Year' budowały dźwięki melotronu oraz gitary stalowej. Utwór ozdobiono oszczędną, autentycznie przepiękną zagrywką gitary elektrycznej. Zagrana w szybkim tempie ballada 'Don’t Be Mislead' za podstawę miała liryczny temat grany na fortepianie, z którym kontrastowała schowana na drugim planie całkiem ostro brzmiąca gitara.
Pobrzmiewającą sentymentalną nutą piosenkę 'Sea Song' wzbogacono szumem morskich fal i krzykiem mew. Zaśpiewana z akompaniamentem fortepianu i zaaranżowana na głosy poetycka miniatura 'Lay Me Down' czarowała smutną aurą.
Z kompozycji bliższych estetyce ówczesnego rocka warto wymienić 'Marie’s A Woman'. Przesterowana gitara i ciężkie tony organów Hammonda stworzyły atmosferę wzorcową dla tego typu dokonań. Inny przykład to 'The Reason Why' z przetworzonym głosem wokalisty.
Przede wszystkim zaś trzeba wskazać najbardziej rozbudowany, instrumentalny 'Rough Cut Marmalade' posiadający w sobie hard-rockową intensywność. Już niepokojący, futurystyczny wstęp robi duże wrażenie. Wyjątkowo żywiołowy i pełen ruchliwości utwór zachwyca pełnymi swobodny improwizacjami gitarzysty oraz granymi z fantazją partiami organów Hammonda. Przez całe nagranie przewijają się pulsujące, zniekształcone dźwięki syntezatorów Mooga, co daje kompozycji nieco awangardowy posmak.
Zespół wykonał także przeróbkę piosenki Boba Dylana 'Too Much Of Nothing'. W pierwszej części niezwykle pogodną, niemal folkową. W finale zaś przeradzającą się w pełną zadumy kantylenę.
Warto dodać, że w sesji wzięło udział kilku dodatkowych muzyków. Wśród nich wokalistka Sharon Tandy znana ze współpracy z rewelacyjną formacją Les Fleur De Lys, która jako zespół akompaniujący pojawiła się na dwóch piosenkach sygnowanych imieniem i nazwiskiem artystki 'Hold On' i 'Daughter Of The Sun'.
Pozbawione pierwotnie okładki i wydane w nakładzie ledwie DWUDZIESTU PIĘCIU egzemplarzy dokonanie stało się podstawą dwóch reedycji, dzięki którym miłośnicy starego rocka mogli ten przepiękny album odkryć.
W 2001 roku album, ozdobiony atrakcyjną ilustracją, wydała wytwórnia Background (Wielka Brytania). Natomiast w 2006 roku wydawnictwo Night Wings Records (Włochy) wznowiło ten tytuł w innej - chociaż równie baśniowej - kopercie oraz dołączyło kilka nagrań, dzięki temu można usłyszeć nie tylko cały materiał, jaki grupa zarejestrowała w 1969 roku, ale także cztery nagrania powstałe nieco wcześniej (pod nazwą IRON PROPHET).
Odnoszę jednak wrażenie, że Five Day Rain wciąż czeka na należne mu miejsce w panteonie rockowej klasyki.
poniedziałek, 5 lipca 2010
FOOD
Próbuję zminimalizować rozwlekłe opisy i nadać im jakiś charakter i kształt, ale idzie mi to jak po grudzie. Na dodatek cały sierpień był nie do wytrzymania przez te permanentne upały, w efekcie czego przebimbałem prawie cały okres letni. Może trochę przesadzam, jednak nie da się ukryć, że w sierpniu nie napisałem choćby jednego zdania, nie ruszyłem nawet palcem, aby dodać jakiś wpis czy okładkę płyty. Najzwyklejsze lenistwo spowodowane niesprzyjającą pogodą.
Słowem, zaniedbuję bloga, ale na pewno nie zaniedbuję muzyki. Przez ten czas udało mi się poszerzyć nieco kolekcję różnymi nowymi tytułami, na które zagiąłem parol już dawno temu, jednak zawsze coś sprawiało, że moment ich nabycia, ku mojemu niezadowoleniu, oddalał się znacznie. Cóż, takie życie. W każdym razie na skromne zrecenzowanie czeka kilka ciekawych albumów. Rzecz jasna wśród nabytków nie mogło też zabraknąć odrobiny rzeczy słabszych lub - nazwijmy rzecz po imieniu - chłamu. Ryzyko wliczone w koszta, a nie jestem entuzjastą odsłuchiwania muzyki w internecie.
1. Forever Is A Dream
2. Naive Prayers
3. No
4. Lady Miss Ann
5. Fountain Of My Mind
6. Coming Back
7. What It Seems To Be
8. In The Mirror
9. Marbled Wings
10. Traveling Light
11. Leaves
12. Here We Go Again
Skład
Steve White - Vocals
Bill Wukovich - Guitar
Erick Scott Filipowitz - Bass Guitar
Barry Mraz - Drums
Ted Ashford - Keybords
Jak łatwo zauważyć okładkę płyty Food dodałem już w lipcu. Te stare okładki były kapitalne, niekiedy tak mało pociągające, wręcz odstręczające, że aż trudno uwierzyć, albo inaczej - mnie okładka 'Forever Is A Dream' podoba się bardzo, ale wiem, że dla przeciętnego nabywcy tych czterech niezbyt atrakcyjnie wyglądających chłopaków widniejących na zdjęciu i uśmiechających się od ucha do ucha może być słabą zachętą do nabycia tej akurat płyty.
Kiedyś uważałem, że Amerykanie wyglądają niczym ze snu, że są najpiękniejsi i najatrakcyjniejsi na świecie. Cóż, okazuje się, że jednak niekoniecznie, że byli urodziwi tak samo jak mieszkańcy naszego kraju w tamtych czasach. Co za rozczarowanie.
Teraz kiedy już wyrzuciłem z siebie to, co mi leżało na wątrobie, a co z muzyką ma niewiele wspólnego, mogę z niemałym zapałem przystąpić do opisywania niniejszej płyty. Okazuje się jednak, że jest to ciężkie jak gacie z ołowiu, bo co można napisać na temat muzyki, tak żeby nie popaść w banał i przy jednoczesnym braku niezbędnej wiedzy muzycznej?
Jedno jest pewne - za niepozorną okładką, kryje się muzyka nad wyraz udana.
Ton tej wysublimowanej i bogatej pod względem kolorystycznym płycie nadawał utwór tytułowy, w nagraniu wykorzystano delikatne dźwięki fortepianu, gitary akustycznej oraz cieniującej atmosferę gitary elektrycznej, a w refrenie wzbogacono partią trąbki. Całość ozdobiono intrygującym interludium z użyciem sprzężonej - tak przynajmniej podejrzewam - gitary elektrycznej wspartej przez sekcję instrumentów smyczkowych. Kompozycja niemal bezpośrednio przechodziła w skrajnie odmienny, ostry 'Naive Prayers' z przesterowaną gitarą w roli głównej. Pogodny i zaśpiewany wyłącznie z akompaniamentem gitary akustycznej 'Lady Miss Ann' to ukłon w stronę twórczości duetu Simon And Garfunkel.
Dla odmiany utrzymany w onirycznej atmosferze 'Fountain Of My Mind' przywoływał skojarzenia z dokonaniami Pink Floyd z okresu płyty 'More'.
Nie będę wymieniał i opisywał wszystkich piosenek, które znalazły się na tej urzekającej płycie, największą uwagę przykuwa 'What It Seems To Be', nagranie, które stanowi doskonały przykład ambitnej muzyki pop. Piosenkę opracowano z użyciem między innymi gitary akustycznej, fortepianu oraz sekcji instrumentów dętych, zaś w środkowej części dodano solową partię fletu poprzecznego. Kompozycja uwodziła słuchacza charakterystyczną dla płyty senną aurą oraz leniwym, ale pełnym emocji śpiewem. To wszystko prowadziło do ekstatycznego, podniosłego i przejmującego finału.
Obok 'Forever Is A Dream' oraz 'Leaves' jest to centralny punkt tego albumu.
Z tego, co się orientuję zespół nic więcej po sobie nie pozostawił, żadnych niepublikowanych nagrań, żadnego singla. Tak więc należy się cieszyć tym jednym wspaniałym dziełem. Zapewniam jednak, że z każdym przesłuchaniem płyta zyskuje jeszcze bardziej i nie sposób się znudzić muzyką na niej zawartą.
Na koniec jeszcze ważna informacja - oryginalny LP wydany przez Capitol Records jest tylko odrobinę łatwiejszy do zdobycia niż płyty kolegów z Common People czy równie rzadki Gandalf. Za zbliżony do ideału egzemplarz trzeba wysupłać około 200 dolarów, ale bez wątpienia warto i w tym przypadku nie jest to wygórowana cena.
piątek, 2 lipca 2010
wtorek, 29 czerwca 2010
STONEWALL (1976)
Dlatego tym razem z braku laku dodałem okładkę zastępczą.
1. Right On
2. Solitude
3. Bloody Mary
4. Outer Spaced
5. Try And See It Through
6. Atlantis
7. Suite (I'd Rather Be Blind - Roll Over Rover)
Strasznie chciałem napisać kilka słów na temat Stonewall.
Amerykański zespół owiany legendą. Ich jedyne dokonanie zostało zarejestrowane ponoć w 1972 roku, natomiast kilka lat później bez wiedzy muzyków materiał ten wydała nielegalna wytwórnia Tiger Lily. Podobno ostało się około pięciu egzemplarzy oryginalnego LP. Podejrzewam, że album wart jest obecnie kilka tysięcy dolarów.
Uważam, że płyta zawiera dawkę muzyki piorunującej. Momentami to już jest właściwie metal w wersji jaka objawi się światu w kolejnej dekadzie za sprawą wykonawców z kręgu New Wave Of British Heavy Metal.
Takie skojarzenia nasuwają mi się przede wszystkim za sprawą miażdżącego zmysły 'Right On'. Ale także 'Outer Spaced' gdzie słychać echa dokonań Black Sabbath, jest już jedną nogą w nowej epoce. Trzeba też pamiętać, że płyta Stonewall została nagrana w 1972 roku. Wszystkie zamieszczone tutaj nagrania zawierają istną ścianę gitarowych dźwięków.
Nie ma tutaj żadnych łagodzących całość ballad. Prawdziwe ekstremum. Dodatkowo zaśpiewane bez taryfy ulgowej przez wypruwającego sobie wnętrzności wokalistę. Momentami jego maniera wokalna przywodzi mi na myśl głos Johnny Rottena.
Świetny wywodzący się z bluesa 'Suite (I'd Rather Be Blind - Roll Over Rover)' to ponownie toporny riff plus krótki solowy popis perkusisty oraz cała masa kapitalnego instrumentalnego grania wzbogaconego dźwiękami harmonijki ustnej. Genialne.
Warto wspomnieć także heavy-progresywny 'Try And See It Through' gdzie pojawiają się mocne akordy organów Hammodna oraz ponownie dla okrasy partia harmonijki ustnej. Natomiast 'Bloody Mary' oparta została na riffie niemal powtarzającym 'Sunshine Of Your Love' Cream. Dla odmiany środkowa część tej kompozycji parafrazuje słynny motyw z 'You Really Got Me' The Kinks. Rzecz jasna tutaj jest więcej mocy.
Oczywiście nie jest to wyłącznie gitarowe młócenie, ale również odpowiedni klimat w jakim podane są kompozycje. Wystarczy wskazać 'Solitude'. Być może działa także efekt tajemnicy jaka otacza ten rarytas.
Moim zdaniem jest to dzieło bez słabych punktów.
Stonewall doczekał się bodajże trzech reedycji.
Za jedno wznowienie odpowiedzialna jest włoska wytwórnia Akarma, która wydała ten tytuł w zmienionej okładce (widocznej powyżej) i z dodanym tytułem 'Stoner' zarówno jako CD jak i LP. Kolejna edycja została przygotowana przez Shadoks. Tym razem w oryginalnej okładce, ale chyba tylko wyłącznie jako LP. Obecnie obie reedycje są już od dawna niedostępne.
Ostatnia jak dotąd wersja jest bodajże najwierniejszą reprodukcją albumu - nie tylko posiada odpowiednią kopertę, ale także label Tiger Lily. Niestety również funkcjonuje tylko jako LP. Szkoda, ponieważ przez te problemy wydawnicze płyta egzystuje gdzieś na obrzeżach ludzkiej świadomości i prawdopodobnie dlatego mnóstwo słuchaczy nie zna tego genialnego dzieła.
Chyba najwyższy czas, aby ktoś ponownie wydał Stonewall w pełnej glorii na kompakcie.
poniedziałek, 28 czerwca 2010
PRETTY THINGS
Gdy jakieś sześć lat temu usłyszałem 'S.F. Sorrow' po raz pierwszy, poczułem rozczarowanie. Sugerując się nazwiskiem producenta płyty oraz nazwą studia, w której została zarejestrowana, liczyłem na muzykę pokrewną stylowi 'Piper At The Gates Of Dawn' Pink Floyd czy może 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band' The Beatles. Tymczasem to, co zaproponowała grupa The Pretty Things wydało mi się wtedy strasznie wręcz kuriozalne, a przy tym pozbawione zapadających w pamięć melodii czy motywów.
Tak było zanim przesłuchałem inne płyty ze starym rockiem i dopóki nie zaznajomiłem się z klasycznym rockowym dorobkiem. Potrzeba było tych wszystkich płyt, abym stopniowo dostrzegł całe spektrum barw i pomysłów zawartych na tej niedocenionej w Polsce płycie, a która, jak już dzisiaj doskonale wiadomo, dała początek gatunkowi zwanemu ROCK OPERA i od wielu lat uznawana jest - obok płyty 'Tommy' The Who - za jej prekursora i najdoskonalszego przedstawiciela.
Ilość pomysłów może na początku przytłaczać i wydawać się chaotyczna, jednak po kilku przesłuchaniach okazuje się istotną częścią muzyki tutaj zawartej.
Cenię przeróżne efekty studyjne, które w tamtych czasach uzyskiwano na wciąż skromnym sprzęcie. Wiem jednak, że wielu wykonawców nie do końca potrafiło umiejscowić je w odpowiedni sposób, czasem wstawiając do swoich nagrań na siłę.
W przypadku 'S.F. Sorrow' wszystko jest doskonale wyważone, efekty dźwiękowe współgrają z muzyką, dzięki czemu można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z pozbawioną słabych momentów, frapującą całością.
Ale od początku.
Płyta została nagrana na przełomie 1967 i 1968 roku w studiu Abbey Road. W tym samym czasie grupa The Beatles nagrywała tam 'White Album'. Natomiast zespół Pink Floyd pracował nad drugą płytą 'A Saucerful Of Secrets'.
Co ciekawe, producentem 'S.F. Sorrow' został Norman Smith, który renomę zdobył jako inżynier dźwięku na wczesnych albumach słynnej czwórki z Liverpoolu oraz produkując pierwsze dwie płyty Pink Floyd oraz studyjną część 'Ummagumma'.
W tym samym czasie co Pink Floyd, producent wziął pod swoje skrzydła The Pretty Things. Tak więc Norman Smith nie tylko brał udział w tworzeniu ważnych dzieł muzyki rockowej, ale także miał wpływ na ich kształt ostateczny.
1. S.F. Sorrow Is Born
2. Bracelets Of Fingers
3. She Says Good Morning
4. Private Sorrow
5. Balloon Burning
6. Death
7. Baron Saturday
8. The Journey
9. I See You
10. Well Of Destiny
11. Trust
12. Old Man Going
13. Loneliest Person
Skład
Phil May - Vocals
Dick Taylor - Lead Guitar, Vocals
John Povey - Organ, Sitar, Percussion, Vocals
Wally Allen - Bass, Guitar, Vocals, Wind Instruments, Piano
Skip Alan - Drums
John Charles Alder - Drums
Muzyka komentująca historię głównego bohatera zachwyca swym bogactwem. Stanowi swoisty przegląd tego wszystkiego, co wówczas pojawiło się na rockowej scenie.
Pierwszy utwór 'S.F. Sorrow Is Born' pobrzmiewa elementami muzyki Wschodu - partie gitary akustycznej operujące w skali charakterystycznej dla brzmień instrumentów egzotycznych zestawione są tutaj najprawdopodobniej z brzmieniem sitaru. Natomiast w tle pojawia się melotron oraz grająca w wysokich rejestrach fanfarowa partia trąbki. Trudno to wszystko odszyfrować, więc raczej zgaduję niż poruszam się po pewnej powierzchni.
We wstępie i zakończeniu 'Bracelets Of Fingers' wprowadzono grupową partię wokalną wspartą dźwiękami instrumentów perkusyjnych - kotły oraz blachy - które nadawały temu fragmentowi orkiestrowy wydźwięk. Muszę tutaj nadmienić, że ten pomysł przywodzi mi na myśl późniejszą wokalną introdukcją w 'Bohemian Rhapsody' Queen. Przy czym w 'Bracelets Of Fingers' inaczej zaaranżowano głosy oraz całość posiada nieco senny charakter. Natomiast sam utwór - według mnie zagrany w rytmie walca - ozdobiony został krótkim instrumentalnym interludium ponownie odwołującym się do muzyki Wschodu.
Bardziej rockowy, gitarowy charakter nosiła piosenka 'She Says Good Morning' z agresywnymi grupowymi partiami wokalnymi. Zagrany w powolnym tempie i kolejny raz eksponujący brzmienie sitaru 'Death' przykuwał uwagę mistyczną aurą.
Powrotem do tradycyjnie pojmowanej rockowej piosenki był dynamiczny 'Balloon Burning' z ostrą gitarą Dicka Taylora oraz dobiegającymi z oddali zharmonizowanymi głosami. Chyba trudno ukryć, że grupowe partie wokalne odgrywają na tej płycie dość ważną rolę, co zresztą było dość typowe dla muzyki rockowej lat sześćdziesiątych.
Opartą na prostym rytmie główną część 'Baron Saturday' zaśpiewał złowieszczym głosem gitarzysta Dick Taylor. W chóralnym refrenie wprowadzono zaś natarczywe wejścia melotronu, natomiast dygresyjne interludium zaaranżowane na instrumenty perkusyjne miało w sobie coś z obrzędu, co nie dziwi, wszak tytułowy Baron Sobota, to w religii Voo Doo władca ciemności.
'The Journey' w pierwszej części akustyczny, w części drugiej przeradzał się w instrumentalną improwizację wzbogaconą kolażem krótkich motywów wcześniejszych nagrań.
Według mnie 'I See You' to jeden z kluczowych momentów płyty asymilujący wszystko to, co na płycie najistotniejsze. Nasycona wpływami muzyki orientalnej i awangardowej kompozycja stanowi mariaż akustycznych i elektrycznych brzmień.
Utwór przechodził bezpośrednio w jeszcze wyraźniej czerpiący z poszukiwań twórców muzyki awangardowej 'Well Of Destiny'. Krótka instrumentalna kompozycja oparta została na spreparowanych w studiu brzmieniach uzyskanych poprzez odwrócenie przesuwu taśmy oraz odtworzeniu jej ze zmienioną prędkością. Zabieg stosowany wówczas tak często, jak dzisiaj rysowanie płyt w klubach.
Dynamiczny, zdecydowanie rockowy 'Old Man Going' to porywający riff przesterowanej gitary, narastający refren plus ostry, zadziorny śpiew Phila Maya. Piosenka ta może stanowić wzorzec rockowego utworu.
Pojawiają się opinie jakoby zagrywka gitary akustycznej z tej piosenki, została kilka miesięcy później powtórzona przez Petera Townshenda na płycie 'Tommy' w nagraniu 'Pinball Wizard'.
Płytę podsumowywał zaśpiewany z akompaniamentem gitary akustycznej 'Loneliest Person'. Po tylu dźwiękowych wrażeniach obrazujących pogmatwane losy człowieka, był to w pełni zasłużony i przecież nieunikniony, wyciszony finał.
Pamiętam, gdy kilka lat temu wpadła w moje ręce lista bodajże pięćdziesięciu najlepszych lub najpopularniejszych rockowych oper jakie dotychczas powstały.
Na pierwszym miejscu, nie do końca zasłużenie, znalazł się album Pink Floyd 'The Wall'. Oczywiście dzieło The Pretty Things wylądowało gdzieś w dalszych rejonach owego zestawienia, co wcale mnie nie dziwi, jest to bowiem jeszcze jeden dowód na całkowite ignorowanie lat sześćdziesiątych w naszym kraju i przede wszystkim na niewiedzę naszych dziennikarzy w kwestii muzyki rockowej. Bardziej preferowane są wygładzone, działające na emocje w banalny sposób piosenki niźli rzeczy mniej oczywiste. Naturalnie, w grę wchodzą także od dawna wytarte szlaki, po których porusza się publiczność słuchająca rocka i kształtujące gusta media.
niedziela, 27 czerwca 2010
GHOST
Po kolei.
Pierwszy raz usłyszałem ten album kilka lat temu. Wtedy muzyka na nim zamieszczona bardzo mnie rozczarowała. Co to jest? Kiedy to zostało nagrane? W epoce kamienia łupanego? Ironia polegała jednak na tym, że co jakiś czas do tego tytułu powracałem, aż w końcu okazało się, że nie jest tak zły, jak z początku mi się wydawało. Nie ma się jednak co oszukiwać - płyta jest specyficzna i dla dzisiejszego miłośnika muzyki rockowej może być nie do przebrnięcia. Mnie jednak, w zależności od samopoczucia, potrafi fascynować. Im częściej jej słucha, tym bardziej mi się podoba.
The Ghost utworzył Paul Eastment, wówczas były muzyk, równie zapomnianego i także odpowiedzialnego za jeden album, Velvett Fogg.
1. When You're Dead
2. Hearts And Flowers
3. In Heaven
4. Time Is My Enemy
5. Too Late To Cry
6. For One Second
7. Night Of The Warlock
8. Indian Maid
9. My Castle Has Fallen
10. Storm
11. Me And My Loved Ones
12. I've Got To Get To Know You
Skład
Terry Guy - Organ, Piano
Shirley Kent - Acoustic Guitar, Tambourine, Lead Vocals
Paul Eastment - Lead Guitar, Lead Vocals
Daniel MacGuire - Bass Guitar
Charlie Grima - Drums, Percussion
Co zwraca uwagę, to suche, pozbawione jakichkolwiek produkcyjnych niuansów brzmienie całości. Jak w przypadku wielu zapomnianych albumów, można odnieść wrażenie, że został on zarejestrowany za jednym podejściem w ubogim studiu. Oczywiście taki rodzaj niewyszukanej, prostej produkcji sprzyjał tego typu muzyce - posępnej, mrocznej, pozbawionej uśmiechu.
Kolejna rzecz, która przykuwa uwagę już przy pierwszym odsłuchu to specyficzne brzmienie organów - ich wysokie, chwilami niemal piskliwe tony dodają poszczególnym kompozycją nieco staroświeckiego uroku, co czyni muzykę prowokacyjnie wręcz archaiczną, tak jakby powstała w zamierzchłych czasach. W dodatku śpiewane w większości na dwa głosy utwory niekiedy przypominają pogańskie obrzędy. W każdym razie mnie nasuwają się takie skojarzenia.
Do ciekawszych fragmentów LP bez wątpienia należą 'When You're Dead' oraz 'Too Late To Cry'.
Pełne niepokoju pierwsze z tych nagrań to połączenie rockowej estetyki z quasi obrzędowym klimatem spotęgowanym przez wokale - zwłaszcza śpiewane w wysokich rejestrach wokalizy Shirley Kent robią duże wrażenie - oraz wspomniane niecodzienne dźwięki organów. Trudno to jakkolwiek zaklasyfikować.
'Too Late To Cry' to już pełnokrwiste rockowe dzieło. Wyrazisty i melodyjny, grany na gitarze, motyw wsparto prostym rytmem granym przez sekcję rytmiczną oraz oszczędnymi, schowanymi w dalszym planie partiami organów. Zaskakujące jest zwłaszcza świetne, rozbudowane solo Paula Eastmenta na gitarze. Na ogromny plus należy także zaliczyć dostojny i obowiązkowo bardzo posępny śpiew obojga wokalistów.
Zupełnie inny charakter posiadały dwie folkowe ballady skomponowane przez Shirley Kent.
Zaśpiewany przez autorkę kontraltem 'Hearts And Flowers' lśni niczym diament wśród tych wszystkich surowych kompozycji. Krystaliczne dźwięki gitary akustycznej, delikatna sekcja rytmiczna oraz łagodne tony organów tworzą rzeczywiście piękną melodię.
Podobny charakter nosił zdecydowanie elektryczny 'Time Is My Enemy'.
Warto zwrócić uwagę na zdominowany przez brzmienie organów 'For One Second'. Począwszy od nieprzystającej do reszty nagrania swoistej klamry - bardzo wysokie, niemal piskliwe tony tegoż instrumentu oraz przygrywająca banalny temat gitara elektryczna, poprzez właściwy i wyjątkowo dynamiczny - zagrany unisono przez wszystkie instrumenty - wstęp oraz nagłą zmianę na dosyć błahą, zagraną na blues-rockową modłę piosenkę, na ciężkich, wibrujących partiach organów w środkowej części skończywszy. Terry Guy, jako twórca utworu, dał sobie duże pole do popisu.
Bardzo mi się podoba niepokojący wstęp do kończącego album 'Me And My Loved Ones'. Niestety utwór przeistacza się w skoczną piosenkę i tylko w momentach instrumentalnych odzyskuje swój intrygujący koloryt.
Na dobrą sprawę tak prezentuje się cały 'When You're Dead - One Second'. Nienaganny od strony instrumentalnej, ze względu na niedociągnięcia produkcji, może sprawiać wrażenie niezgrabnej zbieraniny niedopracowanych pomysłów. Z drugiej zaś strony, właśnie brak wypracowanego w studiu brzmienia sprawia, że album posiada momenty intrygujące. Słychać, że muzycy potrafią grać, nie są dyletantami. Tylko trzeba dużego skupienia i odpowiedniego nastroju, aby to wszystko uchwycić.
Można by rzec, że jedyny LP Ghost stanowi dziwną syntezą folku, schyłkowego rocka psychodelicznego oraz, coraz wyraźniej odsłaniającego swe oblicze, progresywnego rocka. Tak więc muzycznie wszystko wydaje się być jak najbardziej na czasie. Natomiast brzmieniowo album tkwi w sobie tylko znanej przestrzeni. Chyba właśnie ta niemożność przypisania kwintetu do jakiegokolwiek gatunku i obowiązującej tendencji czyni 'When You're Dead - One Second' oryginalnym i wartym zapoznania.
Aha. Pierwsze wydanie płyty z 1970 roku ukazało się w Wielkiej Brytanii nakładem malutkiej - jak to zwykle w takich przypadkach bywa - wytwórni Gemini. Ta sama wytwórnia wydała w tym samym czasie jedynego singla zupełnie nieznanej grupy Iron Maiden 'Falling - Ned Kelly'. Rzecz jasna ten brytyjski kwartet nie ma kompletnie nic wspólnego z późniejszą wersją utworzoną przez Steve Harrisa.
Na koniec - gitarzysta i wokalista The Ghost - Paul Eastment prywatnie jest kuzynem sławnego lidera Black Sabbath - Tony'ego Iommiego.
HOLDERLIN
1. Waren Wir
2. Peter
3. Strohhalm
4. Requiem Fur Einen Wicht
5. Erwachen
6. Wetterbericht
7. Traum
czwartek, 24 czerwca 2010
MAQUINA
1. I Believe
2. Why?
3. Let Me Be Born
Cóż za cudowny materiał. Utwór tytułowy jest tak długi, że stanowiąc centralny punkt programu, podzielony na dwie części wypełnia połowę płyty. Chociaż dwa krótsze utwory wcale nie są jedynie dodatkiem. Nie to jest jednak ważne. Istotne jest to, że muzyka, która płynie z głośników nie nudzi nawet przez moment. Po za tym stylistycznie jest to wycieczka w stronę rocka rodem z Anglii roku 1967. Gdy słyszę kompozycję 'Why?', od razu mam przed oczami kluby Londynu w rodzaju UFO czy Middle Earth i oczywiście te wszystkie rozpływające się na ścianach światła niczym chemiczne mikstury. Prawdziwy raj.
Rzecz jasna, ktoś może powiedzieć, że jak na 1970 rok to jest to muzyka kompletnie nie na czasie. Być może w jakimś stopniu będzie miał rację. Jednak nie można zapomnieć, że Maquina pochodziła z Hiszpanii, wówczas ten kraj jedną nogą był jeszcze w poprzedniej dekadzie. 'Why?' był być może jednym z pierwszych prawdziwie rockowych dokonań powstałych w tym kraju. Tak więc znając życie, fani progresywnego rocka będą raczej zawiedzeni, natomiast miłośnicy psychodelicznych brzmień mogą poczuć się pozytywnie zaskoczeni.
Nie chcę też powiedzieć, że na debiutanckiej płycie grupy nie ma elementów ambitnej odmiany rocka. Można się ich dopatrzeć, tylko że nie jest to jeszcze ten rodzaj muzyki, jaki zaproponowała chociażby grupa Pan Y Regaliz.
Jednocześnie obie formacje nawet w niewielkim stopniu nie wprowadziły do swoich kompozycji elementów muzyki hiszpańskiej, za to pełnymi garściami czerpały ze skarbnicy brytyjskiego rocka. Ale może się mylę i te moje wywody są błędne?
Co do Maquiny - na płycie dominują instrumentalne improwizacje. Album otwiera przepiękny 'I Believe'. Podstawą tej kompozycji jest jazzowa partia fortepianu wygrywająca proste akordy. Można niemal przyjąć, że razem z ciekawie grającą perkusją, fortepian nadaje rytm muzyce. Całość zaś obudowano doskonałą improwizacją przesterowanej gitary. Pojawia się także subtelna partia organów Hammonda.
'Why?' to długie swobodne improwizacje, niemal wyrastające z tradycji takich nagrań jak 'Interstellar Overdrive' Pink Floyd, tylko podane w nieco bardziej jazzowej otoczce. Ale chyba inaczej być nie mogło w tym przypadku, gdyż można przyjąć, że 'Why?' nosi cechy kompozycji aleatorycznej. Chociaż ponoć improwizacja i aleatoryzm mogą się wykluczać. Nieistotne. Wszystkie instrumenty pełnią role równorzędne. Organy Hammonda i czarująca świetnym zastosowaniem efektu wah-wah gitara oraz po prostu fantastyczna sekcja rytmiczna. Przyznam, że perkusistę Maquina miała rewelacyjnego. Operujący mocnym uderzeniem Joan Maria Vilaseca nadaje tej muzyce dynamikę i przestrzeń, ale też niezbędną swobodę. Ponad to całość zachwyca żywym, plastycznym brzmieniem.
Druga część to już istna kanonada. Rewelacyjne pojedynki zniekształconych brzmień organów Hammonda z gitarą elektryczną. Muzyka zaś płynie sobie niczym obłok niesiony przez wiatr. Bardzo trudno to wszystko ogarnąć. Jeszcze trudniej opisać. Dla mnie jednak to autentyczna bomba. Na marginesie - gdy słuchałem 'Why?' po raz pierwszy, myślałem że partia wokalna na początku i końcu nagrania wykonywana jest przez kobietę. Ale okazuje się, że to jednak męski głos.
Osobną kwestię stanowi okładka płyty. Ktoś kto wymyślił croissanta z wbitym w niego zegarkiem kieszonkowym musiał mieć wyobraźnię godną najwybitniejszych artystów. Kocham te dawne okładki płyt. Te artystyczne, prowokacyjne kompozycje pozbawione uładzonego charakteru dzisiejszych ilustracji. To były takie politycznie niepoprawne koncepcje i raczej pod względem komercyjnym niezbyt pomagające płycie. Za to efekt artystyczny był zniewalający. Niemal osobne dzieło mogące spokojnie funkcjonować bez muzyki, którą niejako firmowało.
poniedziałek, 21 czerwca 2010
THE ATTACK
ABOUT TIME - DEFINITIVE MOD-POP COLLECTION 1967-1968
1. Any More Than I Do
2. Feel Like Flying (Making It)
3. Created By Clive (Radio Session Recording)
4. Try It
5. Go Your Way
6. Too Old
7. Colour Of My Mind
8. Lady Orange Peel
9. Sympathy For The Devil
10. Neville Thumbcatch
11. Strange House
12. Created By Clive
13. Mr Pinnodmy's Dilemma
14. Come On Up (Radio Session Recording)
15. Freedom For You
16. Hi-Ho Silver Lining
17. Magic In The Air (Watch With Mother)
18. Anything
19. We Don't Know
Jak sugeruje tytuł, jest to kompilacja. Kompilacja bardzo interesująca.
Grupie The Attack nigdy nie udało się nagrać płyty długogrającej, chociaż była bardzo blisko. Jest to kolejny przykład tego, jak wtedy funkcjonował przemysł muzyczny, który miał za nic raczkującą wówczas muzykę pop, albo raczej rodzącego się właśnie rocka. Nie od razu ten nowy muzyczny gatunek trafił na podatny grunt, droga była w tamtych czasach wyjątkowo wyboista, a składało się na to dużo czynników. Czasem oczywiście zawodził sam zespół, który najnormalniej w świecie nie miał siły przebicia. Muzycy, którzy nie wiedzieli ile pracy i wysiłku kosztuje próba odniesienia choćby najmniejszego sukcesu.
Również wytwórnie płytowe nie ułatwiały zadania. Jako że rządził rynek singlowy, młode zespoły musiały udowodnić wpierw swoją wartość komercyjną, aby móc kontynuować dalszą karierę i ewentualnie dostąpić zaszczytu nagrania płyty. Niestety w tamtej epoce to wszystko było bardzo trudne, dlatego mnóstwo świetnych wykonawców nigdy nie doczekała się LP. Dość powiedzieć że, niektórym nie udało się nagrać nawet jednego singla.
Były też liczne przypadki, kiedy to grupa miała na koncie kilka singli bez powodzenia i, niestety, możliwość nagrania albumu przechodziła koło nosa.
Właśnie do tej ostatniej kategorii należy zespół The Attack.
Ta wyjątkowa i po prostu wspaniała formacja nagrała cztery single oraz materiał na płytę, który niestety jednak został przez wytwórnię odrzucony.
Jak to dobrze, że te wszystkie stare acetaty czy oryginalne taśmy (taśmy-matki) po tylu latach są jeszcze w na tyle dobrym stanie, że gorliwi pasjonaci wkładają tak wiele pracy w jak najlepsze ich odrestaurowanie i przeniesienie na nowy nośnik. Chwała im za to.
Natomiast co do zestawu tutaj zamieszczonego, to jest to właściwie cały dorobek The Attack na jednym CD.
Wszystkie single, materiał z niewydanej płyty o roboczym tytule 'Roman God Of War', dwa nagrania z sesji dla radia BBC oraz demo 'Sympathy For The Devil' z repertuaru The Rolling Stones.
Słowem - przekrój ukazujący moment, w którym ciężki, dynamiczny beat - określany potem jako freak-beat - przeistaczał się w muzykę bardziej eksperymentalną, a następnie w początkujący hard-rock.
Pierwsze dwa single nagrane z gitarzystą Davidem O'Listem zawierały - udany dynamiczny, gitarowy 'Try It', żywiołowy 'We Don't Know' przypominający dokonania Animals, oraz porywający 'Anymore Than I Do' o ostrymi gitarowym brzmieniu.
Wszystkie te piosenki zachwycają młodzieńczą werwą, polotem wykonawczym oraz pozbawioną kalkulacji zadziornością. Młodzi muzycy - lider i wokalista zespołu, Richard Shirman miał wówczas siedemnaście lat - zadziwiają przy tym profesjonalizmem i rzadko spotykaną precyzją wykonawczą.
Bardziej eksperymentalne oblicze zespołu reprezentowały takie nagrania jak 'Lady Orange Peel', czyli druga strona ostatniego singla 'Neville Thumbcatch'.
Gdy na przełomie 1967 i 1968 roku do zespołu dołączył John Du Cann grupa zawędrowała w stronę jeszcze cięższych rejonów i zaproponowała muzykę, jaka wówczas nie miała jeszcze precedensu.
Głównym kompozytorem takich piosenek jak 'Go Your Way', 'Too Old' oraz 'Strange House' był właśnie nowy gitarzysta. Okazało się, że John Du Cann potrafił stworzyć kompozycje zaskakujące niespotykaną wówczas intensywnością, zwiastujące narodziny hard-rocka.
Wystarczy posłuchać 'Strange House', który epatuje słuchacza ciężkim riffem gitary i tajemniczą, złowrogą aurą, przykuwa zaś uwagę szeptem Richarda Shirmana w refrenie. Z kolei bardziej zwarty 'Go Your Way' oparty został na prostej, powtarzanej w kółko heavy-rockowej zagrywce gitary.
Bardziej eksperymentalny odcień posiadał 'Mr Pinnodmy's Dilemma' w środkowej części zaburzony czymś na wzór deklamacji na nieco jarmarcznym tle. Natomiast zgrabnie spajał te wszystkie cechy transowy 'Feel Like Flying' z trylami gitary.
Wymienione nagrania oraz kilka innych zostało zarejestrowanych z myślą o wspomnianej płycie długogrającej. Niestety, wytwórnia Decca Records zrezygnowała z usług zespołu i właściwie na tym zakończyła się działalność tej pionierskiej grupy.
Jeszcze w tym samym roku Richard Shirman zarejestrował swoją wersję 'Sympathy For The Devil'. Niestety z braku porozumienia na płaszczyźnie czysto muzycznej z wytwórnią Elektra, kariera tego świetnego, nieprzejednanego w swej postawie wokalisty dobiegła końca.
Oczywiście muszę wspomnieć, że David O'List jeszcze w 1967 roku zasilił szeregi grupy The Nice kierowanej przez Keitha Emersona. Nagrał z tym zespołem tylko jeden album 'The Thoughts of Emerlist Davjack'. Kolejny niedoceniony gitarzysta, John Du Cann, najpierw utworzył zespół Andromeda, następnie dołączył do Atomic Rooster.
piątek, 18 czerwca 2010
THE OPEN MIND (1969)
Dlatego zaskakujące jest, że ten sam zespół, kilka miesięcy wcześniej, wydał album, który jest niewypałem. Czy to prawdopodobne żeby zmienić podejście do muzyki w tak krótkim czasie? Gdyby nie wspomniany singiel, to bym chyba nie uwierzył.
Rzecz w tym, że album długogrający ma kilka grzechów.
Przede wszystkim nagrania są do siebie podobne, wszystkie zagrane są w powolnym tempie. Razi straszliwa, wylewająca się z głośników monotonność kolejnych piosenek. Do tego dochodzą eksploatowane aż nad to zespołowe falsety. Słowem - powstała muzyka nużąca.
Brakuje tutaj jakiegoś punktu zaczepienia, jakichś nagłych zmian, które zaburzałyby ustalony porządek, czegoś zaskakującego. Kompozycjom brakuje dramaturgii, brakuje ciekawych melodii, świeżych pomysłów. Nie ma tutaj życia.
Producentowi, jak widać, nie udało się wykrzesać z tych utworów czegoś więcej, chociaż, być może, nic więcej nie dałoby się z nimi zrobić. Dziwię się, że ludzie są w stanie płacić za oryginalne tłoczenie albumu nagranego dla wytwórni Philips nawet 1000 funtów.
1. Dear Louise
2. Try Another Day
3. I Feel The Same Way Too
4. My Mind Cries
5. Can't You See
6. Thor The Thunder God
7. Horses And Chariots
8. Before My Time
9. Free As The Breeze
10. Girl I'm So Alone
11. Soul And My Will
12. Falling Again
Jak właściwie określić muzykę, która wypełniła LP?
Jest ona zaliczana do nurtu psychodelicznego rocka, ale słychać również, że zespół w nieśmiały sposób starał się nasycić swoje dokonania elementami hard-rocka - parafraza tematu z 'Sunshine Of Your Love' grupy Cream w 'I Feel The Same Way Too' lub 'Thor The Thunder God', którego wstęp przywodzi na myśl pierwsze takty 'Happenings Ten Years Time Ago' Yardbirds. Najciekawszym fragmentem płyty wydaje mi się 'My Mind Cries'.
Natomiast singiel sprawia wrażenie jakby pochodził z zupełnie innej bajki. 'Magic Potion' to już jest inny ciężar gatunkowy. Grupa doznała chyba olśnienia, jak należy grać i stworzyła dzieło rzeczywiście porywające - oparte na ciężkim, zwięzłym riffie gitary, na dynamicznej grze perkusisty oraz wyrazistym śpiewie wokalisty. Świetnym pomysłem było wprowadzenie w środkowej części gitary przetworzonej przez wah-wah.
Pewne elementy charakterystyczne dla stylu kwartetu - zwłaszcza w przypadku piosenki z drugiej strony małej płyty - pozostały, jednak kwartet zintensyfikował swoją muzykę pod względem rytmicznym. Warto dodać, że pewnym novum było tak wyraźne uwypuklenie partii perkusji granych na dwóch bębnach basowych.
Wyobrażam sobie, że kształt całości, to ogromna zasługa świetnego producenta Fritza Fryera. Gdyby to on wziął zespół w obroty podczas nagrywania płyty, prawdopodobnie broniłaby się znacznie lepiej. Jaka szkoda, że po nagraniu tego znakomitego singlowego dzieła The Open Mind nie zarejestrowali już nic więcej, i to w chwili, gdy właśnie rozwijali skrzydła.
Na drugiej stronie singla widniał równie udany 'Cast A Spell'. Nieco wolniejszy, ale posiadający bardziej hipnotyzującą aurę. Również ze świetną gitarą na pierwszym planie. W obu przypadkach znakomite były nie tylko zwrotki, ale także zapadające w pamięć chwytliwe refreny.
Tak więc singiel ten jest archetypem rockowej muzyki, dlatego aż żal ogarnia, że zespół nie grał tak fantastycznie na płycie.
Dodam, że przed pierwszym LP grupa nagrała całkiem sympatycznego singla 'Day And Night - Get Out Of My Way'. Żadne z wydawnictw zespołu nie osiągnęło choćby minimalnego sukcesu. Dziwi zwłaszcza w przypadku 'Magic Potion - Cast A Spell'. Dlatego singiel ten wart jest obecnie około 600 funtów.