Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hard-rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hard-rock. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 7 lutego 2023

DARK

DARK ROUND THE EDGES 1972 

 

Lider zespołu Dark kuje żelazo póki gorące.

Ponieważ na przestrzeni lat jedyne dokonanie, wydane własnym kosztem w 1972 roku w nakładzie sześćdziesięciu czterech egzemplarzy, do niedawna enigmatycznej grupy obrosło legendą, a ceny osiągnęły niebotyczny poziom, Steve Giles postanowił wykorzystać koniunkturę i wznawia ten tytuł od kilku lat na CD, natomiast w zeszłym roku płyta jego zespołu została odrestaurowana w studiach Abbey Road, dzięki czemu w 2023 roku można nabyć 'Dark Round The Edges' jako LP w dwóch lub nawet trzech wariantach.

Warto przypomnieć przy tej okazji, że album obecnie jest najdroższą i najbardziej poszukiwaną płytą z klasycznym rockiem, a w każdym razie najdroższą wśród dokonań, które były PRYWATNYMI TŁOCZENIAMI.

Nie jestem całkiem pewien, ale wydaje mi się, że obecnie koszt wydanych w epoce egzemplarzy oscyluje w granicach kilkunastu tysięcy funtów. Dlatego to bardzo drobiazgowe wznowienie - pierwsze, które jest repliką oryginału - to duże wydarzenie i zapewne stanowi alternatywę dla drogocennych egzemplarzy z 1972 roku.

Powtórzę - ta ciekawa płyta, będąca intrygującym świadectwem pionierskiej epoki muzyki rockowej, nie jest może jakimś zapomnianym arcydziełem, które zmieniło bieg muzyki popularnej, bez którego nie można żyć, ale bez dwóch zdań jest to wielki rarytas, z którym warto się zapoznać.

Dodam jeszcze, że najbardziej obszerne wznowienie zapakowane zostało do koperty ozdobionej atrakcyjną, kolorową ilustracją, widoczną na trzecim zdjęciu.

 

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

DEF LEPPARD

EARLY YEARS 1979-81




Wreszcie.
Oficjalnie wydany zestaw niemal wszystkich zarejestrowanych dokonań wczesnego - dla wielbicieli ciężkiego rock prawdopodobnie najlepszego - wcielenia Def Leppard w składzie z gitarzystami Petem Willisem i Stevem Clarkiem.
Brakuje bodaj tylko materiału, który w 1985 roku ukazał się na LP wyłącznie w Belgii jako 'First Strike' i na żądanie zespołu niemal natychmiast został wycofany ze sprzedaży. W każdym razie te wszystkie rarytasy, które wśród miłośników kwintetu od dawna krążyły na pirackich wydawnictwach, teraz są dostępne jako pięciopłytowy CD w pokaźnym pudełku - każda płyta wsuwana jest zaś do tekturowej okładki. Dodatkowo dołączono obszerną książeczkę.

Ten zestaw to jest podstawowa sprawa.

CD 1:
1. Rock Brigade (Remastered)
2. Hello America (Remastered)
3. Sorrow Is A Woman (Remastered)
4. It Could Be You (Remastered)
5. Satellite (Remastered)
6. When The Walls Came Tumbling Down (Remastered)
7. Wasted (Remastered)
8. Rocks Off (Remastered)
9. It Don't Matter (Remastered)
10. Answer To The Master (Remastered)
11. Overture (Remastered)

CD 2:
1. Let It Go (Remastered)
2. Another Hit And Run (Remastered)
3. High 'N' Dry (Saturday Night) (Remastered)
4. Bringin' On The Heartbreak (Remastered)
5. Switch 625 (Remastered)
6. You Got Me Runnin' (Remastered)
7. Lady Strange (Remastered)
8. On Through The Night (Remastered)
9. Mirror Mirror (Look Into My Eyes) (Remastered)
10. No No No (Remastered)

CD 3:
1. When The Walls Came Tumbling Down (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
2. It Could Be You (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
3. Rock Brigade (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
4. Satellite (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
5. Medicine Man (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
6. Answer To The Master (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
7. When The Rain Falls (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
8. Sorrow Is A Woman (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
9. Good Morning Freedom (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
10. It Don't Matter (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
11. Overture (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
12. Lady Strange (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
13. Getcha Rocks Off (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
14. Hello America (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
15. Wasted (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)
16. Ride Into The Sun (Live At The New Theatre Oxford, UK / 1979)

CD 4:
1. Ride Into The Sun (The 'Def Leppard E.P.' Version)
2. Getcha Rocks Off (The 'Def Leppard E.P.' Version)
3. The Overture (The 'Def Leppard E.P.' Version)
4. Wasted (Early Version)
5. Hello America (Early Version)
6. Rock Brigade (Early Version)
7. Glad I'm Alive (Early Version)
8. Good Morning Freedom
9. Let It Go (Single Edit)
10. Switch 625 (Single Edit)
11. Bringin' On The Heartbreak (Single Edit)
12. Me And My Wine
13. Bringin' On The Heartbreak (1984 Remix)
14. Me And My Wine (1984 Remix)

CD 5:
1. Glad I'm Alive (BBC Andy Peebles Session)
2. Sorrow Is A Woman (BBC Andy Peebles Session)
3. Wasted (BBC Andy Peebles Session)
4. Answer To The Master (BBC Andy Peebles Session)
5. Satellite (Live On The BBC Radio One Friday Rock Show)
6. Rock Brigade (Live On The BBC Radio One Friday Rock Show)
7. Wasted (Live On The BBC Radio One Friday Rock Show)
8. Good Morning Freedom (Live On The BBC Radio One Friday Rock Show)
9. Satellite / When The Walls Came Tumbling Down (Live At The Reading Festival, UK / 1980)
10. Medicine Man (Live At The Reading Festival, UK / 1980)
11. Overture (Live At The Reading Festival, UK / 1980)
12. Lady Strange (Live At The Reading Festival, UK / 1980)
13. Getcha Rocks Off (Live At The Reading Festival, UK / 1980)


środa, 17 sierpnia 2016

BUDGIE 1971




1. Guts
2. Everything In My Heart
3. The Author
4. Nude Disintegrating Parachutist Woman
5. Rape Of The Locks
6. All Night Petrol
7. You And I
8. Homicidal Suicidal


Pierwsza płyta jest dokonaniem wspaniałym. Specyficznym, dość dziwnym, jednak porywającym. Zawiera znakomite melodie. Zadziwia dojrzałym wykonaniem, co, jak na bardzo młodych i niedoświadczonych muzyków, stanowi spore zaskoczenie. Kompozycje są pomysłowe i świadczą o dużym talencie zespołu. Niestety jest też kilka mniej lub bardziej istotnych mankamentów.

Pierwszy i najważniejszy mankament to fatalna produkcja.
TAKA muzyka zasługiwała na zdecydowanie lepsze potraktowanie niż prosta, toporna realizacja. Gdyby nie to, że sam zespół dawał swoją grą niezbędny ciężar brzmieniu, wówczas, to, co wygenerował tutaj Rodger Bain jako producent, sprawiałoby raczej mizerne wrażenie. Przede wszystkim brakuje elementu środka, czegoś, co wypełniałoby przestrzeń między dźwiękami. Oczywiście, dzięki tej prostocie, słuchacz może odnieść wrażenie, że siedzi w studiu, w którym materiał na płytę był nagrywany. Wszystko jest naturalne aż do bólu. Czasami muzyka sprawia, że powietrze dosłownie drży. Jednak zabrakło odrobiny produkcyjnej finezji, która dodawałaby tej muzyce i samym kompozycjom ostatecznego szlifu, a nawet dostojeństwa. Jak na ironię - żywa produkcja jest kompletnie bez życia.

Druga wada to te nieprzystające do całości króciutkie akustyczne ballady. 'Everything In My Heart' oraz 'You And I' to piękne ballady, dlatego szkoda, że sprawiają wrażenie niedokończonych. Wielu wykonawców mogłoby pozazdrościć triu takiego talentu do komponowania tak przejmujących, tajemniczych motywów, jednak czy rzeczywiście te miniatury - zwłaszcza w stosunku do pozostałych rozbudowanych hard-rockowych kompozycji - nie tworzą z resztą materiału dysonansu? Nie zaburzają całości? Szkoda, że zespół nie popracował nad tymi kompozycjami i nie nadał im bardziej przemyślanego charakteru.
Co najciekawsze, melancholijna ballada 'You And I' to chyba najlepiej brzmiący fragment płyty.

Trzecia i najmniej istotna wada to okładka. O ile front jest świetny i przykuwa uwagę, o tyle tył został zrobiony niedbale. Naprawdę TEN zespół zasługiwał na bardziej efektowny projekt. Na bardziej efektowne zdjęcie zdobiące tył. Zwłaszcza w czasach, gdy tylna strona okładek płyt była tak samo ważna jak front, aż prosiło się o coś bardziej intrygującego.

Tak więc ciekawa muzyka został opakowana dość nieciekawie - tak od strony produkcyjnej, jak i graficznej. Tłumaczę to sobie niskim budżetem, jaki został przeznaczony na wydanie płyty nikomu nieznanego zespołu.

Wydaje mi się, że samej muzyki nie potrzeba opisywać ponieważ chyba każdy miłośnik rocka w Polsce zetknął się z dokonaniami tej grupy. Napiszę tylko, że opierając się na dokonaniach Led Zeppelin i Black Sabbath, a poniekąd również Deep Purple, zespół potrafił stworzyć własny język wypowiedzi.
Wprawdzie tu i ówdzie słychać wyraźne odniesienia do twórczości wspomnianych trzech prekursorów hard-rocka - by wspomnieć unisono głosu i gitary elektrycznej w 'Nude Disintegrating Parachutist Woman' zainspirowane zapewne przez 'Dazed And Confused' wspomnianego Led Zeppelin - jednak Budgie już na tym debiutanckim LP poszło w kierunku bardziej kombinowanej odmiany gatunku.

Nagłe i niespodziewane zmiany tempa i dynamiki stały się znakiem rozpoznawczym grupy na najbliższe lata. Wystarczy wskazać utwór 'The Author' z rozmarzonym, nastrojowym wstępem - zakłócanym krótkimi zespołowymi uderzeniami - który niespodziewanie przechodzi w ciężkie granie utrzymane w średnim tempie. Centralnym punktem płyty wydaje się być najbardziej rozbudowany utwór 'Nude Disintegrating Parachutist Woman', który jak w soczewce skupia wszystko to, co zespół miał do zaproponowania, czyli właśnie zaskakujące zwroty akcji w muzycznej narracji.

Dominują ciężkie, dość powolne riffy wsparte mocną perkusją. Basista Burke Shelley śpiewa raz to może niezbyt czysto swym wysokim głosem, lekko zawodząc, innym razem potrafi trafić w odpowiedni ton, niekiedy śpiewając z wielką pasją, nadając niemal agresywny charakter swym wokalnym interpretacjom - wystarczy wskazać desperacki 'Homicidal Suicidal'.

Brawa należą się zwłaszcza gitarzyście Tony'emu Bourge'owi, na którego barkach spoczywała odpowiedzialność za wszelkie partie solowe oraz główne wątki melodyczne. Muzyk pokazał klasę i wielki talent.
Czasem niepotrzebnie starał się imitować brzmienie swoich wybitnych kolegów z Deep Purple i Black Sabbath, były to jednak zapożyczenia nieliczne. Tony Bourge posiadał tę biegłość w posługiwaniu się sześcioma strunami, która czyniła jego grę naprawdę absorbującą i fantazyjną, przede wszystkim dzięki niemu muzyka Budgie nie nudzi nawet przez moment.

Wystrzałowy debiut.

sobota, 20 lutego 2016

DARK

ROUND THE EDGES 1972

 

1. Darkside
2. Maypole
3. Live for Today
4. R.C. 8
5. The Cat
6. Zero Time

 

Skład -


Steve Giles – Guitar, Vocals, Producer
Martin Weaver – Guitar
Ronald Johnson – Bass Guitar
Clive Thorneycroft – Drums

 

Wydana własnym kosztem płyta należy do najdroższych i najbardziej poszukiwanych dokonań z Wielkiej Brytanii. Niewielki nakład płyty posiadał trzy różne wersje okładki. W zależności od oprawy graficznej płyta kosztuje od czterech tysięcy funtów do dziesięciu tysięcy funtów*. Szczęśliwie jednak album od lat jest wznawiany - także przy udziale lidera zespołu - gitarzysty, głównego kompozytora i producenta płyty - Steve'a Giles'a

Repertuar zamieszczony na 'Dark Round The Edges', zarejestrowany przez nieznanych muzyków, zdradzał fascynację hard-rockiem, ukazywał dążenie tria do rozbudowanej formy. Ze względu na amatorski status przedsięwzięcia powstała całość niekiedy dość chaotyczna, niedopracowana brzmieniowo, kompozycje rażą zaś nieprzemyślaną konstrukcją oraz lekką monotonią wykonawczą. Ponad to słuchacz epatowany jest natrętnym zamiłowaniem lidera do brzmienia sfuzzowanej gitary elektrycznej. Niestety, Steve Giles posiadał także przeciętną, nużącą barwę głosu.

Nie chcę jednak powiedzieć, że płyta jest nieudana - tak źle nie jest. Muzyki tu zawartej słucha się z przyjemnością, zapewne za sprawą jej unikatowego charakteru. Czaru dodaje natomiast to, że muzycy bardzo się starają, i sądzę, że gdyby przedsięwzięciem pokierował doświadczony producent, utwory zyskałaby znacznie ciekawszy kształt.

 

*Jak podaje Wikipedia - obecnie ceny wahają się od sześciu do dwudziestu czterech tysięcy funtów. Dane z roku 2018.

niedziela, 5 lutego 2012

MASTER'S APPRENTICES

NICKELODEON (1971)



1. Future Of Our Nation
2. Evil Woman
3. Because I Love You
4. Light A Fire Within Yourself
5. When I've Got Your Soul
6. Fresh Air By The Ton


Skład


Jim Keays - Vocals
Doug Ford - Guitar, Vocals
Glen Wheatley - Bass Guitar, Vocals
Colin Burgess - Drums


Cóż za wspaniały album. Jedno z najczęściej przeze mnie słuchanych wydawnictw koncertowych. Muszę tutaj nadmienić, że nigdy nie byłem entuzjastą płyt nagranych na żywo przed publicznością. Korektę w tej kwestii wprowadziła grupa The Who i ich wybitna koncertowa płyta 'Live At Leeds'. Dla niżej podpisanego jest to najważniejszy koncert wszech czasów.

Gdyby mnie ktoś zapytał o inne interesujące dokonania upamiętniające rockowe występy, bez chwili zastanowienia wskazałbym LP 'Nickelodeon' pochodzącego z Australii kwartetu Master's Apprentices.

Co tu dużo pisać. To jest dopiero granie na żywo.
Normą było wówczas, że zespoły występując przed audytorium dostawały jakiś niespotykany zastrzyk energii. Utwory stawały się dłuższe, bardziej żywiołowe niż w studiu. Jeśli były to kompozycje znane z płyt długogrających - podlegały przeważnie dość swobodnej interpretacji i często znacznie różniły się od swoich studyjnych pierwowzorów.
Natomiast integralną część koncertowego repertuaru stanowiły utwory, których próżno było szukać w oficjalnej dyskografii, czy to przygotowane na koncerty dzieła własne, czy też będące przeróbkami cudzych dokonań, dostosowane do własnych muzycznych wizji. Tak więc wielbicieli idących na koncert czekała wielka niewiadoma. Wydaje mi się, że to również sami słuchacze wymuszali na artystach takie podejście do grania.

Nie inaczej jest z występem Master's Apprentices, zarejestrowanym w 1970 roku w Perth w Nickelodeon Theatre. Grupa była wówczas u szczytu popularności w Australii i ów album miał stanowić dowód uznania dla sukcesów grupy. Trzeba też dodać, że wydawnictwo ukazało się wyłącznie w tym kraju.

Tylko sześć nagrań, ale za to jakich.
Zestaw składał się w przytłaczającej większości z kompozycji premierowych, wyjątkiem jest przebojowa piosenka 'Because I Love You' pochodząca z LP 'Choice Cuts'. Począwszy od 'Future Of Our Nation', na 'Fresh Air By The Ton' skończywszy mamy do czynienia z muzyką ciężką, mocarną. Kompozycje przeważnie wykonane są w wolnych tempach, co tylko uwypukla niemal mosiężny charakter nagrań. Nieodparcie cisną się porównania z debiutanckim albumem Black Sabbath.
Bez wątpienia clou programu stanowi bardzo rozciągnięta w czasie wersja 'Evil Woman'. Ten utwór - znany chociażby z drugiej płyty brytyjskiego kwintetu Spooky Tooth - najeżony jest po same brzegi świetnymi, głównie gitarowymi improwizacjami. Od dynamicznych, ostrych zagrywek, po wyciszone, natchnione impresje.
Dlatego też dominuje tutaj granie instrumentalne, wokalista Jim Keays mógł sobie trochę odpocząć.

Całość należy do pierwszej kategorii muzyki rockowej. Błyszczą wszyscy. Nie tylko wspomniany gitarzysta, ale także tętniąca życiem, potężna sekcja rytmiczna. Od strony wokalnej wiele fragmentów opracowanych jest na głosy, jednak charakterystyczny, wysoki głos Jima Keaysa wybija się na plan pierwszy.
Ktoś mógłby za wadę uznać, że prawie nie słychać reakcji publiczności, a zapowiedzi między nagraniami zredukowane są do minimum. Mnie to nie razi, takie obowiązywały wtedy standardy. Najważniejsza była sama muzyka, a nie reakcja rozentuzjazmowanego tłumu. W każdym razie, liczy się, że produkcja i jakość nagrań jest wręcz wzorcowa, co, biorąc pod uwagę brak studyjnych ingerencji, budzi mój podziw.

Wcale bym się nie zdziwił gdyby się okazało, że nie jest to pełen zapis występu. Dlatego wierzę - chociaż są to płonne nadzieje - że może ktoś kiedyś wyda 'Nickelodeon' w wersji zawierającej pełną wersję koncertu. Tak jak postąpiono z 'Live At Leeds' The Who' i 'Made In Japan' Deep Purple.

Według mnie, obok 'Choice Cuts' 'Nickelodeon' stanowi największe osiągnięcie tego jakże niedocenionego zespołu.

piątek, 3 czerwca 2011

PETER THORUP

WAKE UP YOUR MIND (1970)

To nie będzie opis płyty lecz raczej pretekst do przemyśleń związanych z bluesem. Nie jestem wprawdzie sympatykiem klasycznego bluesa, za to jego asymilację z estetyką rocka cenię bardzo. Ponieważ zaś album 'Wake Up Your Mind' stanowi przyzwoity przykład bluesa z elementami hard-rocka oraz wzbogaconego delikatnymi wpływami folku i jazzu, to przy okazji prezentacji tego tytułu postanowiłem przemycić kilka spostrzeżeń związanych ze znaczeniem bluesa w muzyce popularnej.

Rok 1970 był bodajże finałem mody, jaka panowała w muzyce popularnej, na bluesa. Oczywiście później nadal był obecny w dorobku wielu wykonawców, ale na dobrą sprawę zszedł na margines i przestał być integralną częścią głównego nurtu, zwłaszcza wśród tych zespołów, które cieszyły się uznaniem, lub docierały do świadomości publiczności.
Według mnie, to odcinanie się od bluesowych korzeni miało swoje bardzo poważne konsekwencje w jakości muzyki.
Pomijam tutaj fakt, że mnóstwo ludzi, znających temat, uważa rok 1970 za koniec najlepszej epoki w historii muzyki popularnej i wraz z rozpadem zespołu The Beatles, czy śmiercią Jimiego Hendrixa skończył się najbardziej nowatorski i ekscytujący okres w dziejach tego zjawiska, więc to wszystko razem zbiegło się w czasie.

Żeby się nie rozwodzić - zmierzam mniej więcej do tego, że dopóki rock opierał się na bluesie, to powstawały rzeczy wyjątkowe. Na dobrą sprawę ciężki rock czy rock progresywny zrodził się dzięki czerpaniu z bluesowej spuścizny. Nie chcę też przez to powiedzieć, że nie należy odcinać się od swych korzeni i podążać własną drogą niczym dziecko opuszczające rodzinny dom, trzeba jednak pamiętać skąd się wyszło. Tak się jednak złożyło, że ten mariaż bluesa i rocka dawał doskonałe rezultaty i miał ogromny wpływ na rozwój muzyki popularnej, natomiast gdy wykonawcy w kolejnej dekadzie niemal pozbawili swoje poczynania elementów bluesowych, można odnieść wrażenie, że z tego wysoko wzbijającego się balonu zaczęło uchodzić powietrze.

Efekt? Ostatnie dwadzieścia lat. Większość artystów, którzy pojawiają się na rynku muzycznym, wzoruje się nie na tradycyjnym bluesie, nie od mistrzów tego gatunku uczy się techniki gry, czy interpretacji wokalnej, oni są wpatrzeni w gwiazdy MTV czy w heavy-metalowych bohaterów serwujących gitarowe zagrywki grane z prędkością światła.
Oczywiście w dużym uproszczeniu prezentując sytuację.

Czy można sobie wyobrazić rozwój rocka bez takich zespołów jak choćby Cream, Fleetwood Mac czy Free? Przecież to one wyznaczyły kanon rockowej muzyki, będąc wpatrzonym w muzyków takich jak Willie Dixon czy Howlin' Wolf. To była ich szkoła i to byli ich nauczyciele. Niestety owe grupy mimo, że dla muzyki zrobiły bardzo dużo, jednocześnie stworzyły potwora i teraz ten potwór pożera wszystko to, co kiedyś decydowało o sile tego gatunku.





1. Worried Blues
2. Coming Home Baby
3. Keep It Up
4. Running Wild
5. I'm Coming Home
6. Grand Mother Watch Your Son
7. Wake Up Your Mind


Wracając do tematu 'Wake Up Your Mind'.
Głównym twórcą muzyki na tej ciekawej płycie był pochodzący z Danii gitarzysta Peter Thorup, którego imieniem i nazwiskiem dokonanie sygnowano. Byłego muzyka grupy Beefeaters wspomagała śmietanka skandynawskiej sceny, czyli - Culpeper's Orchard, Youngflowers oraz Maxwells i Midnight Sun.

Repertuar oscylował wokół niemal tradycyjnych bluesowych pieśni zagranych z pomocą akustycznej gitary i harmonijki. Przykładem 'Keep It Up' zaaranżowany z pomocą kontrabasu i subtelnie nadającej rytm perkusji, dzięki czemu kompozycja zyskała jazzowy koloryt.
W podobnym tonie utrzymane były nagrania 'Running Wild' oraz 'I'm Coming Home'. Pierwsza z tych kompozycji wzbogacona została partią saksofonu, natomiast 'I'm Coming Home' to tylko gitara akustyczna i pełen pasji śpiew.

Do hard-rockowych brzmień nawiązywały dwie kompozycje - rozpoczynający album 'Worried Blues'. Ten będący dynamiczną, rozbudowaną interpretacją tradycyjnej pieśni utwór za podstawę miał stosunkowo prosty, wyrazisty riff oraz ciężkie brzmienie perkusji. To właśnie tutaj można usłyszeć najwięcej doskonałych gitarowych improwizacji.
Z kolei 'Grand Mother Watch Your Son' to typowy blues-rock zagrany z pogrywającymi w tle bongosami. Słychać dość wyraźne echa dokonań Fleetwood Mac i Free, ale także Carlosa Santany.

Płytę zamykał utwór tytułowy. Najbardziej melancholijna, chociaż pod względem melodycznym dość standardowa i niewyszukana kompozycja z pięknymi solowymi partiami organów Hammonda, fletu poprzecznego oraz gitary elektrycznej. Całość wzbogacono dźwiękami fortepianu.

Reasumując. Nie było to może wybitne, grzeszące oryginalnością dzieło, ale mnie słucha się tego wybornie. Całość wręcz unosiła miłość do bluesa. Wiem, nie wysiliłem się tym razem z opisem, ale jak wspomniałem na początku, płyta Petera Thorupa miała stanowić jedynie zgrabny wybieg do wyrzucenia z siebie spoczywających na dnie mojej duszy skrywanych od dawna bolączek.


---------------------


Przy okazji muszę wspomnieć, że w tym roku ukazała się pięknie wydana reedycja drugiej płyty Killing Floor 'Out Of Uranus' i to również była jedna z przyczyn, dla których postanowiłem napisać coś na temat około bluesowy. Swoją drogą 'Out Of Uranus' to jedna z tych płyt, które mógłbym posiadać w każdej możliwej edycji oraz w każdym możliwym formacie. Po prostu padam na kolana przed tym niedocenionym zespołem i ich muzyką.

Na koniec jeszcze podniosę lament.
Wytwórnia Long Hair uraczyła słuchaczy pokaźną dawką nagrań dodatkowych, pochodzący z tych samych sesji, co podstawowa płyta, miał to być bowiem album podwójny wydany pod szyldem 'Copenhagen 1970'. Tak bardzo jednak obszerny jest zestaw tych nagrań, że aż się zastanawiam czy ostatnia kompozycja na kompakcie nie posiada skróconego zakończenia.
Możliwe, że jestem przeczulony, ale mam dziwne wrażenie, że ta mania na dodawanie bonusów do kompaktowych wznowień sięga już granic absurdu. Wiem, że często powracam do tego tematu, ale z jakiś niezrozumiałych przyczyn taka forma zapychania CD aż po same brzegi działa negatywnie na mój zmysł estetyczny.
Czy naprawdę nie można tych wszystkich rarytasów umieścić na osobnym dysku, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z taką mnogością materiału? Wyobrażam sobie, że takie wydawnictwo musiałoby automatycznie drożej kosztować. Zawsze też można umieścić te wszystkie dodatkowe utwory na osobnym CD i wydać jako indywidualny tytuł. Tak na przykład postąpiła wytwórnia Sunbeam Records wydając niepublikowane do tej pory nagrania Blossom Toes jako 'What On Earth'.

środa, 20 kwietnia 2011

KISS 1974

To jest moja wielka miłość, która rozpoczęła się dokładnie dwadzieścia lat temu i trwa do dzisiaj. Rety, jak ten czas zasuwa. Kiss jakoś nigdy nie zaistniał na szerszą skalę w naszym cudownym kraju. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, gdy w latach dziewięćdziesiątych planowali odwiedzić Polskę, zainteresowanie z naszej strony było znikome.
Trochę mnie to dziwi, wszak jest to doskonałe rockowe granie będące syntezą hard-rocka z modnym wówczas glam-rockiem, odniesieniami do klasycznego rock and rolla i dodatkowo naładowane ogromną energią.

Wiem, że wielu skreśliło ten zespół ze względu na jego wygląd. Makijaż. Kostiumy. Cała ta cyrkowa otoczka faktycznie może odstręczać. Jeśli jednak pominiemy to wszystko, pozostanie kapitalna, pełnowartościowa - zwłaszcza w najwcześniejszym okresie działalności - rockowa muzyka.
Nie jestem w stanie zrozumieć, jak można zachwycać się Ramones z ich umiejętnościami na poziomie przedszkolaka i inwencją melodyczną psa uwiązanego na łańcuchu, a odrzucać muzykę Kiss, która jest na znacznie wyższym poziomie wykonawczym. Ale może właśnie to jest przyczyna. W Polsce od wielu już lat panuje zasada, że im większy chłam, tym większy wzbudza zachwyt.




1. Strutter
2. Nothin' To Lose
3. Firehouse
4. Cold Gin
5. Let Me Know
6. Kissin' Time
7. Deuce
8. Love Theme From KISS
9. 100.000 Years
10. Black Diamond


Skład


Paul Stanley - Vocals, Rhythm Guitar
Gene Simmons - Vocals, Bass Guitar
Ace Frehley - Lead Guitar
Peter Criss - Drums, Percussion, Vocals


Debiut to dzieło porywające. Z resztą - tak jak w przypadku dwóch kolejnych płyt - większość zawartego tutaj materiału to już dzisiaj prawdziwa klasyka, którą zespół po dziś dzień wykonuje na koncertach. Trudno chyba wyobrazić sobie bardziej przebojowe i jednocześnie zagrane z pasją i wyczuciem rockowej konwencji piosenki.
Dla przykładu taki 'Deuce' to świetny riff gitary i mocarne wejścia gitary basowej plus niemal wściekły śpiew Gene Simmonsa. Bomba. Inny ponadczasowy utwór z tej płyty, czyli 'Strutter' to nieprzyzwoicie wręcz melodyjny, lekko rozkołysany utwór z doskonale zharmonizowanymi obydwiema gitarami oraz zapadającym w pamięć refrenem. Muszę też tutaj zauważyć, że każde nagranie na debiucie zawierało obowiązkowe solo gitary. Tylko, że w tym przypadku nie było to jakieś tam bezproduktywne plumkanie w celu zapełnienia czymś muzyki, ale rewelacyjne, przemyślane i dopasowane do całości wykorzystanie sześciu strun.
Ace Frehley był wtedy pełnym wyczucia i inwencji muzykiem, który w sposób niezwykle porywający potrafił ozdobić muzykę kwartetu tymi swoimi wysmakowanymi, często delikatnie zakorzenionymi w bluesie, oszczędnymi zagrywkami.

Przykładem chociażby powolny i niemal progresywny, instrumentalny 'Love Theme From KISS'.

Archetypowy jest '100.000 Years' poprzedzony krótką zagrywką gitary basowej. Uwielbiam ten zadziorny, krzykliwy śpiew Paula Stanleya. Całość ponownie została ozdobiona świetnymi gitarowymi popisami. Nie ma się co oszukiwać. Kiss nie tworzyli jacyś amatorzy wzięci z ulicy, ale bardzo dobrzy muzycy. Bardzo dobrzy w tym co robili. Nie było mowy o jakimś przeciętniactwie. Wystarczy posłuchać jak śpiewa wspomniany Paul Stanley - czysto i mocno, czasami jego barwa głosu nabiera niemal soulowego odcienia. Warto przypomnieć, że wtedy nie było komputerów, które pomagały z niczego wykreować sztuczny ideał.

Płytę kończył rewelacyjny 'Black Diamond'. Od romantycznego wstępu zaśpiewanego z towarzyszeniem gitary akustycznej, aż po instrumentalny, mroczny i zagrany z desperacją finał czuć ile pasji Kiss wkładał w wykonywaną muzykę. Świetny jest pomysł ze spowalnianiem taśmy na samym końcu nagrania, co daje niesamowity, apokaliptyczny efekt. Warto zauważyć, że głównym wokalistą w tej piosence (charakterystyczna chrypka) był perkusista Peter Criss.

Mógłbym tak wymieniać i się rozpływać w zachwytach. Płyta jest dość spójna. Kwartet nie wydziwia. Nie ma tu jakiś produkcyjnych niuansów. Siła tej muzyki tkwi w jej bezpośredniości. Po za tym to jest rock and roll. To ma być dobra zabawa.
W tym miejscu wspomnę jeszcze, że współproducentem debiutu był niejaki Richie Wise, gitarzysta nieistniejącego już wtedy doskonałego hard-rockowego tria Dust, w którym perkusistą był Marc Bell, później znany jako Marky Ramone.

W okresie 1974-1975 grupa jeszcze nie mogła się poszczycić większymi sukcesami komercyjnymi. Ale już wydany pod koniec 1975 roku koncertowy 'Alive' przyniósł grupie upragniony rozgłos.

Kolejny studyjny album 'Destroyer' w moim odczuciu jest największym osiągnięciem zespół. Ten wyprodukowany przez Boba Ezrina – znanego ze współpracy z Lou Reedem, Peterem Gabrielem i przede wszystkim Pink Floyd - album zachwyca bogactwem pomysłów, przemyślaną formą oraz dopracowanymi w najdrobniejszych szczegółach - ale nie pozbawionymi rockowej swady, charakterystycznej dla stylu Kiss – piosenkami stanowiącymi coś na wzór większej całości. Pod wieloma względami jest to rockowy majstersztyk.
Biorąc pod uwagę, że był to rock 1976, czyli okres stagnacji w muzyce popularnej, to zespół jakimś dziwnym sposobem omijał te wszystkie mielizny.
Na płycie znalazły się tak zróżnicowane kompozycje jak rockowe hymny w rodzaju 'Detroit Rock City' i 'Shout It Out Loud' czy 'Do You Love Me?'. Wszystkie po prostu fantastyczne. Nawiązująca do muzyki gospel podniosła pieśń 'Great Expectations' wykonana z towarzyszeniem chóru oraz 'Beth' zaśpiewana przez Petera Crissa sentymentalna ballada zaaranżowana z orkiestrowym przepychem i wykonana bez udziału pozostałych muzyków.
Wspaniały materiał. Myślę, że wielu specjalistom od siedmiu boleści nadal kością w gardle staje fakt, że grupa taka jak Kiss mogła zrealizować album tak dojrzały jak 'Destroyer'.

Dodam jeszcze tylko, że w chwili wydania w LP 'Dynasty' i 'Unmasked' kwartet wszedł w krótkotrwały alians z muzyką disco, czego efektem było złagodzenie brzmienia i przebój 'I Was Made For Lovin' You'. Chociaż na pierwszej z wymienionych płyt formacja zaproponowała kilka bardzo dobrych rockowych kompozycji – na przykład doskonałą wersję '2000 Man' z repertuaru The Rolling Stones z ich najbardziej psychodelicznego albumu 'Their Satanic Majesties Request'.
Z nastaniem lat osiemdziesiątych zespół postanowił zmienić wizerunek i zrzucił dotychczasowe maski oraz stroje i zatopił się w bardziej popowej odmianie metalu.

Ogólnie rzecz ujmując blisko czterdziestoletnia kariera Kiss to temat obszerny i ciekawie by było przeczytać kiedyś jakieś kompetentne opracowanie ich dorobku wydane w języku polskim. Ale raczej nie ma co liczyć na coś tak wspaniałomyślnego.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

BABE RUTH

FIRST BASE 1972

Nazwa tego brytyjskiego zespołu wzięta została od pseudonimu sławnego amerykańskiego baseballisty, ale pomimo tego oraz okładki autorstwa Rogera Deana, muzyka ze sportem nie ma nic wspólnego. Jeśli już, prędzej z westernem w wydaniu włoskim, zwanym spaghetti westernem.

Właśnie pod wpływem tego typu filmów był kwintet tworząc swoją muzykę, a zwłaszcza pod wrażeniem dokonań Sergio Leone i kompozycji Ennio Morricone. 'First Base' to jednak przede wszystkim udane kompozycje o zdecydowanie hard-rockowym rodowodzie.
Dowodem zamiłowania do hard-rockowego zgiełku był chociażby otwierający płytę dynamiczny 'Wells Fargo'. Wyrazisty riff gitary oraz dość monotonny podkład sekcji rytmicznej stanowił tło dla krzykliwego śpiewu Janity Haan. Dla urozmaicenia faktury tego nagrania wprowadzono solo saksofonu.





1. Wells Fargo
2. The Runaways
3. King Kong
4. Black Dog
5. The Mexican
6. Joker


Skład


Janita Haan - Vocal
Dave Hewitt - Bass Guitar
Dick Powell - Drums, Percussion
Dave Punshon - Piano
Alan Shacklock - Guitar, Vocal, Organ, Percussion





Dowodem fascynacji konwencją spaghetti westernów oraz przede wszystkim twórczością Ennio Morricone była kompozycja 'The Mexican'. Można w niej wyodrębnić dwie części. Pierwsza - we wstępie ozdobiona kilkoma taktami gitary klasycznej w stylu flamenco - to była ponownie dynamiczna rockowa piosenka. Druga, instrumentalna część, także pełna gitarowego zgiełku i wzbogacona dźwiękami kastanietów - oparta była na motywach utworu włoskiego kompozytora do filmu 'For A Few Dollars More'. Oczywiście jestem taki mądry, bo ta informacja figuruje w opisie nagrań na CD. Warto zauważyć, że tę instrumentalną sekwencję wydano także na drugiej stronie singla 'Wells Fargo'.

Z kolei 'Black Dog' nosił bardziej zróżnicowany charakter, na samym początku słychać odgłos dzwonów, pojawia się werbel oraz kotły perkusji. Rzeczywiście czuć klimat jakiegoś małego miasteczka gdzieś na wysuszonej słońcem prerii. Najpierw utwór jest niemal balladowy, wstęp zaś to delikatny śpiew na tle nastrojowej, łkającej gitary elektrycznej. Całość szybko jednak nabiera tempa, pojawia się improwizacja fortepianu na tle prostego podkładu sekcji rytmicznej i powtarzanego z namaszczeniem riffu gitary. Janita Haan na powrót daje znać o swoim zamiłowaniu do bardziej ekspresyjnego śpiewu. W drugiej części muzyka staje się ostrzejsza, z wysuniętą na plan pierwszy kapitalną partią gitary.

Jedyny, w pełni instrumentalny fragment płyty 'King Kong' był porywającą, zdecydowanie rockową wersją kompozycji Franka Zappy, eksponującą przede wszystkim dźwięki pianina elektrycznego oraz - po raz kolejny z rzędu - doskonałe partie gitary lidera Babe Ruth, Alana Shacklocka. W takim nagraniu nie mogło zabraknąć miejsca na improwizacje.

Natomiast zupełnie wyjątkowa była piosenka 'The Runaways'. Jedna z najpiękniejszych kompozycji, jakie miałem sposobność słyszeć.
Ten arcygenialny elegijny utwór zaaranżowano inaczej niż pozostałe kompozycje umieszczone na płycie. Chociaż pod względem konstrukcyjnym przypomina 'The Mexican', to jednak nie ma tutaj typowo rockowego instrumentarium, w zamian otrzymujemy przepiękną partię fortepianu, oboju i wiolonczeli. Śpiew wokalistki jest przepełniony smutkiem. W długiej instrumentalnej części muzyka nabiera rozmachu i bardziej podniosłego, marszowego sznytu.
To jest jedna z tych muzycznych wspaniałości, którą nie sposób opisać w żaden dostępny sposób. Nic bowiem nie zastąpi obcowania z takimi dokonaniami jak 'The Runaways'. Według mnie już za pierwsze takty fortepianu powinno się kompozytorowi postawić pomnik.

Program płyty uzupełniał zadziorny i ponownie hard-rockowy 'Joker' w którym zespół zaproponował rodzaj wokalnego dialogu między wokalistką i gitarzystą.

Babe Ruth nagrali pięć płyt długogrających.
Niestety tylko trzy pierwsze powstały w oryginalnym składzie. W tym okresie zespół cieszył się umiarkowanym uznaniem w Stanach Zjednoczonych, czego wynikiem była obecność tych płyt w niższych rejonach list przebojów. Z chwilą, gdy grupę opuścił Alan Shacklock wszystko zaczęło zmierzać ku nieuniknionemu końcowi.
W ostatnim okresie działalności w zespole występował gitarzysta Bernie Marsden, z którego udziałem powstały dwa ostatnie albumy 'Stealin' Home' oraz nagrany w zupełnie już zmienionym składzie 'Kid's Stuff'.

poniedziałek, 28 marca 2011

ELONKORJUU

HARVEST TIME (1972)

 

1. Unfeeling
2. Swords
3. Captain
4. Praise to Our Basement
5. Future
6. Hey Hunter
7. The Ocean Song
8. Old Man's Dream
9. Me and My Friend
10. A Little Rocket Song

Skład

Heikki Lajunen - Vocals
Jukka Syrenius - Guitar, Vocals
Veli-Pekka Pessi - Bass Guitar
Eero Rantasila -Drums
Ilkka Poijärvi - Organ, Flute

 

Ten urzekający album zachwyca wspaniałymi melodiami spowitymi aurą melancholii. Całość ujmuje pastelowym kolorytem, bogactwem odcieni, subtelnością rozwiązań harmonicznych, a uzyskanymi przy pomocy skromnego instrumentarium. Dopełnieniem tego wszystkiego jest dojrzały, jakby sterany życiem śpiew wokalisty.

Wydany w 1972 roku
wyłącznie w Finlandii 'Harvest Time', nagrany przez młodych ludzi, przykuwa uwagę swobodą i polotem, z jakimi zawarte tu kompozycje zostały wykonane. Muzycy kwintetu przechodzą od łagodnych, balladowych tematów o folkowym rodowodzie - wspartych dźwiękami fletu poprzecznego - do fragmentów o dużej intensywności wykonawczej, zdradzających fascynacje hard-rockiem.

Pierwsze trzy zawarte tutaj utwory doskonale ilustrują tonację, w jakiej utrzymany jest repertuar, na który złożyły się nagrania takie jak zagrany w szybkim tempie, a łagodzony delikatnymi fragmentami 'Unfeeling'.
W 'Swords' można wyodrębnić dwa kontrastowe tematy - balladowy - z eterycznym podkładem gitary elektrycznej, organów Hammonda i niemal niesłyszalnego fletu poprzecznego oraz zdecydowanie ciężki - z mocną, o jazzowych inklinacjach grą perkusisty i ostrymi zagrywkami gitarzysty. Jako rodzaj przerywnika zespół wprowadził dwa krótkie instrumentalne interludia - w pierwszym z nich zaproponował zwiewną partię fletu poprzecznego, w drugim zaś rolę wiodącą przejęły organy Hammonda.

W wielowątkowym, przepełnionym tajemniczą atmosferą 'Captain' zespół Elonkorjuu zdradza zamiłowanie do bardziej złożonych form.

'Praise To Our Basement' to ponownie zestawienie lirycznych brzmień z żywszymi motywami. W środkowej części piosenkę okraszono nie przystającymi do całości dźwiękami gitary granymi na zaciąganych strunach.

Jedyny na 'Harvest Time' instrumentalny 'Future' oparty był na granej w szybkim tempie ostinatowej figurze gitary basowej i czarował powtarzanymi z namaszczeniem kilkoma dźwiękami gitary. Był to rodzaj klamry dla krótkiego solowego popisu perkusisty oraz zdradzającej jazzowe wpływy dygresji, stopniowo nabierając cech heavy-rockowego zgiełku.
To wszystko udawało się zmyślnie pomieścić w tak ograniczonych czasowo formach.

Nagrania takie jak 'Hey Hunter' czy 'Old Man's Dream' prezentowały kwintet jako muzyków, którzy największą słabość czują do hard-rockowych brzmień, nie stroniąc jednocześnie od wpływów jazzu czy bluesa. Przykładem druga z tych piosenek, za podstawę mająca prosty rockowy temat przechodzący w pełną wycyzelowanych, zagranych z polotem improwizacji z ponownie dochodzącymi do głosu jazzowymi wpływami, zwieńczona zaś zwięzłym motywem skłaniającym się na powrót w kierunku muzyki o rockowym zabarwieniu.

Kilka dodatkowych kwestii.
Dla mnie jest to muzyka niczym z bajki.
Dlaczego dzisiejsi młodzi wykonawcy nie chcą lub może po prostu nie umieją grać tak dobrze? Co się dzieje? To jest ponad moją zdolność pojmowania świata.

Zamykając temat.
Zasłużona niemiecka wytwórnia Shadoks Music raczy zwolenników starego rocka bardzo dużą ilością reedycji. Wśród takiego natłoku wydawnictw siłą rzeczy otrzymujemy wiele tytułów, które bardzo się już zestarzały i czasem nawet takiemu zatwardziałemu fanatykowi jak niżej podpisany słuchanie tego przychodzi z dużym trudem. Zdarzają się jednak prawdziwe perły i bez wątpienia do takich należy Elonkorjuu 'Harvest Time', która jest wyjątkowym dokonaniem.
Warto wspomnieć, że wydany w 1972 roku wyłącznie w Finlandii przez EMI Parlophone oryginalny LP jest najnormalniej w świecie diabelnie rzadki. Niemal jakby nie istniał. Jedyny egzemplarz jaki pojawił się dwa lata temu na portalu Ebay, został sprzedany za kwotę 924 Euro.

Aha. Na YouTube można znaleźć wykonany na żywo w telewizji przez zespół utwór 'The Ocean Song'. SENSACYJNA spr
awa.

niedziela, 27 marca 2011

JEFF BECK

TRUTH (1968)

Pierwszy solowy album Jeffa Becka, byłego gitarzysty The Yardbirds, uchodzi za dzieło nie tylko bardzo istotne w jego dorobku, ale także za przełomowe dla muzyki rockowej.
Trzeba przyznać, że artysta miał niezłe wyczucie co do doboru współpracowników. Na wokalistę wybrał nieznanego wówczas Roda Stewarta. Basistą został zaś Ronnie Wood. Obydwaj mieli już za sobą wprawdzie doświadczenie sceniczne i nagraniowe, jednak dopiero współpraca z popularnym gitarzystą była dla nich właściwym początkiem czekającej tuż za rogiem kariery. Skład uzupełniał perkusista Micky Waller, który doświadczenie zdobywał współpracując z takimi artystami jak Long John Baldry, Brian Auger czy John Mayall.

Tak więc przygotowany w tej konfiguracji album 'Truth' uważa się dzisiaj za jedno z pierwszych dokonań zwiastujących estetykę hard rocka oraz za w pełni ukształtowaną wypowiedź na niwie muzyki rockowej. Niemal każda zawarta tutaj piosenka rozsadzana była od środka pełnymi inwencji partami gitary lidera kwartetu oraz miażdżącą wręcz sekcją rytmiczną. Trzeba sobie także jasno powiedzieć - to jest muzyka zespołowa, gdzie każdy ma możliwość zabłysnąć.





1. Shapes Of Things
2. Let Me Love You
3. Morning Dew
4. You Shook Me
5. Ol' Man River
6. Greensleeves
7. Rock My Plimsoul
8. Beck's Bolero
9. Blues Deluxe
10. I Ain't Superstitious


Skład


Jeff Beck — Guitars
Rod Stewart — Vocals
Ronnie Wood — Bass Guitars
Micky Waller — Drums


Większość z kompozycji za podstawę miała oczywiście bluesową lub w mniejszym stopniu folkową klasykę, żeby wymienić 'Morning Dew' grany niemal przez wszystkich ówczesnych wykonawców. Ponad to zespół zaprezentował ciężką interpretację 'You Shook Me' oraz nie mniej udaną - rewelacyjna sekcja rytmiczna - wersję 'I Ain't Superstitious' - oba utwory pochodzące oczywiście z repertuaru Willie Dixona.
Drugie z tych nagrań zachwyca instrumentalnym finałem, w którym Jeff Beck prezentuje całą paletę brzmień uzyskanych z pomocą efektu wah-wah. Swoje umiejętności prezentuje także doskonały Micky Waller - perkusista o wyraźnie jazzowych inklinacjach.

Kompozycje własne, rzecz jasna, również nawiązywały do estetyki bluesa, wykonywane były wszakże w sposób zdecydowanie rockowy. Warto tutaj wymienić pochodzący z repertuaru The Yardbirds 'Shapes Of Things' - tutaj w wersji znacznie żywszej względem oryginału i o zdecydowanie hard-rockowej intensywności. Piosenka zostaje zaburzona przez nagłe przyśpieszenie w instrumentalnej, środkowej części. Nie mniejsze wrażenie robi podpisany przez Jeffa Becka i Roda Stewarta 'Let Me Love You' - tutaj mamy do czynienia z czymś na wzór dialogu między wokalistą i gitarzystą.

Spokojniejszy charakter nosiła stara pieśń 'Ol' Man River' skomponowana przez Jerome Kerna - autorem słów był Oscar Hammerstein - do musicalu 'Show Boat' pochodzącego z 1927 roku. W wersji The Jeff Beck Group ozdobiona dźwiękami timpani oraz organów Hammonda, na których grał późniejszy basista Led Zeppelin - John Paul Jones. Ogromne wrażenie robił przejmujący, ekspresyjny śpiew Roda Stewarta.
'Greensleeves' to instrumentalna, zagrana na gitarze klasycznej kompozycja pochodząca z XVI wieku, skomponowana ponoć przez Henryka VIII.




Najbardziej znanym, wręcz epkowym fragmentem 'Truth' pozostanie chyba jednak instrumentalna, w środkowej części hałaśliwa i nabierająca hard-rockowego zgiełku, trawestacja 'Boléro' Maurica Ravela, 'Beck's Bolero'.
Co ciekawe - autorem kompozycji był Jimmy Page, który zagrał tutaj na gitarze rytmicznej. Ponad to w nagraniu udział wzięli - John Paul Jones na gitarze basowej oraz Keith Moon na perkusji. Na pianinie zagrał zaś Nicky Hopkins.
Tak po prawdzie, to te wszystkie partie pianina są jak dla mnie najmniej potrzebnym elementem płyty. Czasami wręcz sprawiają wrażenie upchniętych tutaj na siłę.
Warto wspomnieć, że w 1974 roku fragment 'Beck's Bolero' zacytowała grupa Budgie w nagraniu 'Living On Your Own' pochodzącym z płyty 'In For The Kill'.

Wielu może zapewne pomyśleć, że słaba to płyta, na której swoje umiejętności wokalne prezentuje Rod Stewart, kojarzący się przecież z zupełnie innym ciężarem gatunkowym muzyki popularnej. Jak wiadomo, po rozstaniu z The Jeff Beck Group, słynny szkocki wokalista przez kolejne lata swojej kariery będzie konsekwentnie dążył do jak największych sukcesów komercyjnych, częstokroć na porażająco niskim poziomie. Proszę mi jednak zaufać - w 1968 roku był to inny człowiek. Po za tym wtedy obowiązywały zupełnie odmienne standardy.


sobota, 26 lutego 2011

RICHARD MORTON JACK

GALACTIC RAMBLE

Głównym twórcą 'Galactic Ramble' jest Richard Morton Jack, właściciel wytwórni Sunbeam Records specjalizującej się w reedycjach rzadkich i zapomnianych płyt z kręgu szeroko pojętego starego rocka.

To jest literatura, która w Polsce nie ma właściwie racji bytu. Najpewniej niewiele osób byłoby takim wydawnictwem zainteresowanych, dlatego też nie ma co liczyć na tłumaczenia tego typu przewodników na nasz język, ani tym bardziej na krajowe wydawnictwa poświęcone klasycznej muzyce rockowej. Wyjątkiem 'Brytyjski Rock w latach 1961-1979 - przewodnik płytowy (A-F)' Jacka Leśniewskiego, który to przewodnik ukazał się prawie sześć lat temu i był dużym zaskoczeniem dla tych wszystkich, którzy niemal przestali wierzyć, że może się w tym temacie jeszcze coś sensownego wydarzyć.




Oczywiście ktoś może powiedzieć, że przecież pojawiają się ciekawe opracowania podejmujące temat rodzimej muzyki popularnej, więc chyba nie jest źle. Można nabyć w naszych księgarniach różnego rodzaju biografie lub monografie kilku popularnych zagranicznych wykonawców. Więc po co te moje lamentowanie?

Ano dlatego, że na naszym rynku wydawniczym wszystko kręci się wokół tematów od dawna już opisanych na milion sposobów, od dawna już wyczerpanych. Tymczasem 'Galactic Ramble' prezentuje na pięciuset pięćdziesięciu stronach recenzje TRZECH TYSIĘCY płyt nagranych w latach 1963-1975 w Wielkiej Brytanii, czyli kolebce muzyki popularnej i co bardzo istotne - większość z opisanych tutaj wykonawców to artyści od dawna już zapomniani, a których dorobek - bardzo często jedno płytowy - to dzisiaj absolutna klasyka muzyki rockowej.

Autorzy przewodnika obok własnych opisów poszczególnych płyt, zamieścili mnóstwo przedruków recenzji pochodzących z epoki, czyli z chwili kiedy dany album ukazał się na rynku. Całość ozdobiono genialnymi czarno-białymi wycinkami oryginalnych reklam płytowych pochodzącymi z ówczesnych pism muzycznych, co nadaje książce nadzwyczajnego klimatu.

Jaka szkoda, że u nas nie powstają takie wspaniałości.

Można oczywiście polemizować z niektórymi recenzjami napisanymi przez twórców tego opasłego tomu. Niektóre z tych opinii są mocno krzywdzące czy wręcz irytujące. Ale trzeba wziąć poprawkę na to, że książkę pisali tacy sami zapaleńcy, jak ci, do których w gruncie rzeczy encyklopedia była adresowana. Tak więc opinie są raczej subiektywne, co z jednej strony jest uczciwe, a z drugiej strony zdecydowanie nieprofesjonalne, ponieważ według mnie, tego typu wydawnictwa powinny być jak najbardziej obiektywne.
Pod tym względem muszę przyznać, że niedoścignionym wzorcem jest mocno już wypłowiała 'Rock Encyklopedia' Wiesława Weissa z 1991 roku, w której autor opisuje wszystko bezstronnie, nigdy nie poddając własnym odczuciom czy opiniom.

Tymczasem właśnie to stanowi o słabości 'Galactic Ramble' ponieważ wiele haseł czyta się z lekkim zażenowaniem. Biorąc pod uwagę, że przewodnik pisało kilku recenzentów, to jednak może razić prostota wypowiedzi i brak profesjonalizmu w sferze pisania na temat samej muzyki.
Wszystko to są zwroty i terminologie bardzo typowe dla opisywania rockowych dokonań. Momentami zalatuje koszmarnym banałem. Myślę też, że dlatego muzyki rockowej wciąż nie traktuje się całkiem poważnie, ponieważ nikt nie potrafi o niej całkiem poważnie i merytorycznie poprawnie pisać, racząc czytelników jedynie wyświechtanymi komunałami.

Ale nie zmienia to faktu, że dzięki książce Richarda Mortona Jacka można odkryć wiele wspaniałych zespołów z istnienia których wcześniej człowiek nawet nie zdawał sobie sprawy. To jest w tym wszystkim najważniejsze.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

GRANNIE 1971

Ten bardzo interesujący album powstał w 1971 roku jako PRYWATNE TŁOCZENIE wydane przez firmę S.R.T. (Sound Recording Technology) założoną ponoć przez muzyków Jethro Tull oraz inżyniera dźwięku Dave'a Richardsona, który to jedyne dokonanie Grannie wyprodukował.
W chwili odkrycia tego białego kruka przez kolekcjonerów zespół Grannie pozostawał enigmą. Dwadzieścia lat później, gdy tytuł został wznowiony jako CD przez wydawnictwo Wooden Hill, udało się w znacznym stopniu odsłonić tajemnicę związaną z krótkim istnieniem zagadkowej formacji.

Liderem zespołu i głównym kompozytorem był, zmarły młodo, gitarzysta Phil Newton. Na perkusji grał John Clark. Basistą był Dave Holland. Natomiast na moment przed sesją nagraniową - w celu wzbogacenia brzmienia - do zespołu dołączył, grający na organach Hammonda John Stevenson. Personalia wokalisty pozostały nieznane. Także niezidentyfikowana pozostała dziewczyna, która kilka kompozycji ozdobiła partiami fletu poprzecznego.

Album wytłoczono w nakładzie DZIEWIĘĆDZIESIĘCIU DZIEWIĘCIU egzemplarzy, których jednak zespół nie rozsyłał do wytwórni płytowych w celu zainteresowania swoją muzyką oraz nie sprzedawał podczas występów, częścią nakładu członkowie kwintetu obdarowali natomiast najbliższych oraz osoby, które miały udział przy powstawaniu płyty. Ze wspomnień perkusisty można wywnioskować, że zamiarem grupy wcale nie było podjęcie długotrwałej działalności.



Oryginalna okładka (wznowienie CD Wooden Hill)


1. Leaving
2. Romany Return
3. Tomorrow Today
4. Saga Of The Sad Jester
5. Dawn
6. Coloured Armageddon


Całość brzmi zaskakująco dobrze. Tak od strony wykonawczej, jak i produkcyjnej mamy do czynienia z solidną robotą. Pewne niedociągnięcia brzmieniowe, wynikające z niedostatków studia, w którym materiał został zarejestrowany, tylko dodają płycie uroku. Zwraca uwagę umiejętność komponowania ciekawych, chwytliwych melodii oraz wyczucie rockowej stylistyki. Jedno też trzeba przyznać - zespół nie silił się na wirtuozerię.

Grupa zaproponowała repertuar mocno osadzony w tradycji hard rocka bliskiego dokonaniom Wishbone Ash, ale nie stroniąc przy tym od balladowych i folkowych wpływów.
Wystarczy wspomnieć rozpoczynający płytę utwór 'Leaving' z nastrojową, wyrazistą partią gitary. Folkowe korzenie posiadał zagrany z akompaniamentem gitary akustycznej 'Dawn', który w niektórych momentach pobrzmiewał echami muzyki dawnej.
Elementy ballady i ciężkiego rocka asymilował w sobie 'Romany Return'. We wszystkich trzech wymienionych nagraniach mniej lub bardziej istotną rolę odgrywały eteryczne dźwięki fletu poprzecznego, dodające muzyce Grannie baśniowego klimatu.

Posiadający bardzo melodyjne zwrotki 'Saga Of The Sad Jester' przerywany był zdecydowanie ciężkimi, ostrymi riffami gitary, zaś w finale kompozycje przybierała na dynamice. Podobny charakter nosił 'Tomorrow Return' w znacznym stopniu oparty na ciężkich improwizacjach i wzbogacony grupowymi harmoniami wokalnymi.

Najbardziej rozbudowany 'Coloured Armageddon' również prezentował Grannie jako grupę ciążącą ku estetyce ciężkiego rocka i nie stroniącą od długich, instrumentalnych motywów. Utwór zyskał na mocy za sprawą organów Hammonda.
Niekiedy można jedynie odnieść wrażenie, że zespół trochę błądził wśród tych nieco karkołomnych improwizacji, nie bardzo miał pomysł na ich rozwinięcie oraz w jakim kierunku winien podążyć. Nie jest to zarzut, wszak trzeba pamiętać, że te nagrania są na dobrą sprawę szkicami muzycznymi, stanowią wstęp do tego, czym ta muzyka mogłaby się stać, gdyby zespół zarejestrował całość w profesjonalnym studiu i nadał kompozycjom kształt ostateczny.

Dla wielu miłośników starego rocka jest to najlepszy tytuł wydany jako PRYWATNE TŁOCZENIE w Wielkiej Brytanii i osiąga cenę blisko DWÓCH TYSIĘCY funtów.

Warto dodać, że oryginalna okładka została wykonana własnoręcznie z ilustracją - przedstawiającą starszą damę trzymającą model gitary elektrycznej Gibson Les Paul - naklejoną na front.



Zmieniona okładka (wydanie CD HMP)

czwartek, 20 maja 2010

HORSE (1970)




1. The Sacrifice
2. See The People Creeping Round
3. And I Have Love You
4. Freedom Rider
5. Lost Control
6. To Great The Sun
7. The Journey
8. Heat Of The Summer
9. Gypsy Queen
10. Step Out Of Line


Skład


Adrian Hawkins - Vocals
Rick Parnell - Drums
Rod Roach - Guitar
Colin Standring - Bass


Nie jest to może płyta, do której wracam bez względu na stan samopoczucia, ale właśnie jeden z tych tytułów, których słucham w zależności od nastroju. Za to nie mogę się wprost oderwać od okładki zdobiącej ten zapominany album. Fioletowe tło i kapitalnie narysowany czarno-biały koń o pustych białych oczodołach. Takie to proste, ale jakie sugestywne. Po za tym, taka ilustracja dobrze zwiastuje z jaką muzyką przyjdzie nam się zmierzyć.

Najważniejsza na płycie wydaje się być kompozycja zatytułowana 'The Sacrifice', czyli ciężki riff gitary, mocno nabijająca rytm perkusja i ten przeraźliwy głos wokalisty, który wykrzykiwał te wszystkie krwiożercze wersy. Bez wątpienia nasuwają się skojarzenia z najwcześniejszymi dokonaniami Black Sabbath. W przewodniku 'Galactic Ramble' przytoczono nawet recenzję, której autor określił Horse jako bladą imitację grupy z Birmingham. Może trochę przesadził, bo tak po prawdzie, reszta albumu była dość zróżnicowana i bardziej przywodziła na myśl niewielki dorobek High Tide niźli debiut Black Sabbath. Można też odnieść się do pierwszych dwóch płyt Budgie, ale te powstały nieco później niż jedyny LP Horse.

Lubię ten album. Jeśli ktoś szuka interesujących i zwięzłych heavy rockowych nagrań, to tutaj znajdzie coś dla siebie. Grupa stara się jak może, żeby nie wiało nudą i dzięki temu poszczególne kompozycje różnią się między sobą. Jeśli wsłuchać się dokładnie i z uwagą, to nie jest to jednostajne odgrywanie wytartych schematów. Nie będę jednak mydlił nikomu oczy, że zespół stworzył nową jakość.

Dla przykładu - podstawowym budulcem 'And I Have Love You' jest gitara klasyczna zestawiona z dźwiękami gitary elektrycznej z efektem wah-wah. Rzecz zagrana jest bardzo klarownie i z lekkością, słychać, że muzykom polotu nie brakło. Ciekawostką jest, że w nagraniu tym pojawia się zagrywka gitary klasycznej, której linia melodyczna przypomina refren z piosenki 'Tolerancja' Stanisława Soyki. Wcale nie żartuję.
Zresztą akustycznych partii pojawia się na tej płycie znacznie więcej. Chociażby w utrzymanym na początku w rytmie walca 'Heat Of The Summer'. Jest to także jeszcze jeden dowód, że grupa miała zupełnie inne aspiracje niż wspomniany już Black Sabbath, byli bardziej ukierunkowani na nieco mocniejszą odmianę progresywnego rocka.

Dużą ciekawostką jest sposób śpiewania Adriana Hawkinsa. Zwłaszcza w 'The Sacrifice' jego interpretacja wokalna zbliża się momentami do tak zwanego growlingu.

P.S. Zapomniałem dodać, że ową charakterystyczną okładkę płyty zaprojektował Roger Wootton z grupy Comus. Wystarczy porównać z ilustracją na płycie 'First Utterance'. Ta sama kreska.

wtorek, 23 marca 2010

MAYPOLE 1970

Muzyka jest jak nałóg. Od kilku lat nie byłem na wczasach, nigdzie nie wyjeżdżałem, bo oznaczałoby to rozłąkę z muzyką na wiele dni. Nie wyobrażam sobie dnia bez muzyki. Rzecz jasna zdarza mi się nie słuchać niczego nawet przez dłuższy czas, ale jednak zawsze wiem, że gdyby co, to mam płyty na wyciągnięcie ręki.

Maypole to jest jedną z największych niespodzianek ostatnich lat, z jaką się zetknąłem.

Znam ten album już od blisko dwóch lat, pamiętam, że przypadł mi do gustu przy pierwszym przesłuchaniu. Nie pamiętam jedynie, co mnie w nim zainteresowało, wiem tylko, że co jakiś czas wracałem do tego tytułu. Większe zainteresowanie nastąpiło dużo później.
Nagle dostrzegłem wszystkie niuanse tej gitarowej płyty. Jakbym trafił na swój ideał. Na coś, czego poszukiwałem od bardzo dawna i w końcu znalazłem to tutaj, na tej okraszonej niepozorną okładką płycie.

Gitarowych albumów powstało tysiące, cóż więc czyni to dokonanie innym niż wszystkie?
Maypole potrafili zasymilować pełne rockowej ruchliwości motywy z tematami lirycznymi. Nieco patosu połączyć z młodzieńczą werwą, jednak nad każdym dźwiękiem unosiła się odrobina melancholii.
Muzyka zachwyca eterycznym brzmieniem i ciekawymi harmoniami. Wystarczy posłuchać współpracy dwóch gitar, które operują charakterystycznymi progresjami akordowymi - tak się to chyba nazywa - oraz przestrzennej gry sekcji rytmicznej. Bardzo dobry jest również zadziorny, młodzieńczy śpiew wokalisty.





1. Glance At The Past
2. Show Me The Way
3. Henry Stared
4. Changes Places
5. Under A Wave
6. Look At Me
7. Johnny
8. Comeback
9. You Were
10. In The Beginning
11. Dozy World
12. Stand Alone

Bonus

1. Who Was She
2. All In The Past


Skład


Dennis Tobell - Lead Guitar And Vocals
Steve Mace - Guitar And Vocals
Paul Welsh - Drums And Vocals
Kenny Ross - Percussion And Vocals
John Nickel - Bass Guitar And Vocals


Sesja nagraniowa trwała ledwie trzy dni, podczas których grupa zarejestrowała wszystkie kompozycje na żywo. Teoretycznie nic niezwykłego, wtedy przecież tak nagrywano. Podziw zaś budzi, jak klarownie to wszystko brzmi.

Jak opisać ten LP?
Przede wszystkim muszę wspomnieć, że trzy pierwsze nagrania układają się w całość. Dwie kolejne kompozycje również tworzą dłuższą formę. Odwołując się do wspomnień lidera zespołu Demiana Bella (Dennis Tobell), obie suity zostały nagrane za jednym podejściem. Reszta płyty to już osobne utwory, ale i tak układające się w spójną, przemyślaną całość.

Niemal każdy utwór na tej płycie zaskakuje pod względem kompozytorskim. Nie ma dostrzegam tu słabszych nagrań, może tylko cztery ostatnie piosenki nie są już tak efektowne, chociaż zamykający płytę, pełen zadumy 'Stand Alone' - rodzaj kołysanki - ze względu na swój dramatyzm, stanowi niejako esencję albumu.

Zespół czaruje pięknymi, natchnionymi melodiami, pomimo prostych aranżacji grupie udało się uzyskać całą paletę barw i odcieni.

Moją uwagę jak zwykle przykuwa sekcja rytmiczna, przede wszystkim gra perkusisty, finezyjnie wypełniająca plan dźwiękowy. Soczysta i momentami posiadająca ten zwiewny jazzowy koloryt. Nawet te bardziej heavy-rockowe fragmenty jak 'Look At Me' czy 'Johnny' przepełnione są sporą dozą liryzmu. Drugi z tych utworów stworzony został na bazie ostrego gitarowego motywu, a także wypełniających plan solowych partii drugiego gitarzysty.

Dwa najdłuższe utwory 'Henry Stared' i 'Stand Alone' mimo, że zbudowane na bazie dwóch czy trzech wątków melodycznych, zachwycają kunsztem wykonawczym, doskonałym dopełnianiem się dwóch gitar oraz zmiennością rytmów i przekonywującymi interpretacjami wokalnymi. Kenny Ross śpiewa z dużym zaangażowaniem, niemal każdy wers jest inny - raz wykrzyczany z desperacją, za chwilę pełen goryczy. Warto dodać, że w kilku utworach wokalistę wspomagają delikatne chórki, dodając aranżacjom refleksyjnej aury.

Dla mnie centralnym punktem płyty już na zawsze pozostanie 'Come Back'. Balladową zwrotkę  skontrastowano z bardziej żywiołowym, ekspresyjnym refrenem. Niczym leitmotiv powracał gitarowy temat sprawiający wrażenie rozpływającego się czy może lekko rozstrojonego. To jest ta sama liga, co powstały dokładnie w tym samym roku na debiutanckiej płycie Wishbone Ash 'Errors Of My Way'. Brakuje tylko typowych dla brytyjskiego kwartetu gitarowych linii melodycznych granych unisono.





Być może obok płyty zespołu Felt jest to jedno z ostatnich ciekawszych dokonań klasycznego amerykańskiego rocka. Trudno uwierzyć, że tuż za rogiem czaiła się dominacja muzyki disco i całego tego stadionowego kiczu.
Niestety z oryginalnego składu pozostali już tylko obaj gitarzyści, pozostała trójka muzyków zmarła na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.

Do wydania CD dołączono dwa nagrania zarejestrowane jeszcze przed powstaniem Maypole. Obie piosenki były dziełem innego składu i pochodziły z innej bajki. Bardziej chropawe, bardziej żywiołowe - zwłaszcza optymistyczny, przebojowy 'Who Was She'. Może nie tak dopracowane pod względem harmonicznym, ale słucha się ich świetnie. Muszę przyznać, że powolny 'All In The Past' naprawdę robi wrażenie.

Jeszcze tak na sam koniec - na oryginalnym LP wprowadzono małe zamieszanie. Otóż opis nagrań na okładce nie odpowiada opisowi na nalepkach. Na okładce przez omyłkę pozamieniano kolejność niektórych kompozycji. Oryginalny winyl miał bodaj trzy różne wersje nalepek. Baśniową notkę na tyle okładki napisał perkusista Paul Welsh.

czwartek, 21 stycznia 2010

MASTER'S APPRENTICES

CHOICE CUTS (1971)
A TOAST TO PANAMA RED (1972)

Studio Abbey Road zdobyło rozgłos dzięki grupie The Beatles, to tutaj większość swoich płyt nagrał zespół Pink Floyd. Przez Abbey Road przewinęło się przez lata mnóstwo mniej lub bardziej popularnych wykonawców, którzy w mniejszym lub większym stopniu pomogli stworzyć renomę studia. Bez wątpienia kiedyś było to ważne miejsce dla muzyki popularnej, w którym kreowano nowe dźwięki. Bez wątpienia również atmosfera tego miejsca zadziałała podczas pracy grupy Master's Apprentices nad płytami 'Choice Cuts' oraz 'A Toast To Panama Red'.
Jednocześnie zespół z Australii poszerzył grono wykonawców, którym nie udało się zaistnieć w świadomości szerszego kręgu odbiorców, a szkoda, bo uważam, że 'Choice Cuts' to udana płyta, może nie wnosząca niczego nowego, nie wytyczająca nowych szlaków w muzyce rockowej, ale jednak porywająca, niezwykle świeżo brzmiąca i świetnie zagrana.





Trzecia w dorobku Masters Apprentices płyta 'Choice Cuts' to zbiór dość krótkich, gitarowych piosenek. Dominowały wpadające w ucho melodie przeważnie oparte na dosyć ciężkich riffach gitary, jednocześnie wszystkie zawarte tutaj kompozycje cechował swoisty liryzm. Zespół nawet w przypadku delikatnej ballady 'Because I Love You' nie wpada w sztampę. Natomiast ostrzejsze motywy wykonane są z finezją i wyczuciem rockowej stylistyki, nie ma nudy i nie ma banałów.

Wystarczy wskazać pierwsze dwa nagrania.
Opatrzony porywającym, nasyconym latynoskimi wpływami wstępem - ozdobiony zagrywkami gitary akustycznej w stylu flamenco - 'Rio De Camero' przechodzi w śpiewaną w dwugłosie część środkową - charakterystyczny wysoki głos wokalisty, to jeden ze znaków rozpoznawczych grupy - na końcu zaś następuje zmiana muzycznej narracji na nieco ostrzejszą. To wszystko w niespełna trzyminutowej kompozycji.
Kolejna piosenka 'Michael' za podstawę ma delikatny, liryczny akustyczny temat, dla kontrastu przerywany ostrzejszymi wejściami gitary elektrycznej wspartej ciężką sekcją rytmiczną, zaś w  drugiej części kompozycja ma już charakter instrumentalny. Wydaje się proste, ale gdy tego słucham, to dostrzegam dużą inwencję muzyków Master's Apprentices, krótkie nagranie, a ile się dzieje.

Dobra, nie będę tym razem przynudzał. Dodam, że na koniec płyty otrzymujemy melancholijny, zagrany na gitarze akustycznej motyw, który jednak zostaje zburzony przez zagraną na luzie piosenkę w stylu country okraszoną zadziornym śpiewem wokalisty. Niby sympatyczne, ale chyba jest to najsłabszy moment tej świetnej płyty.





Na płycie 'A Toast To Panama Red' zespół poszedł jeszcze dalej. Tym razem uczynił swoją muzykę bardziej mroczną, przy czym zagrane głównie w powolnych tempach kompozycje układały się w bardziej przemyślaną formę. Pojawiło się kilka ciekawych rozwiązań aranżacyjnych.
Kolorytu dodawało wprowadzenie chóru ('Games We Play Part 1') i trąbki ('Love Is'), a w 'Games We Play Part 2' pojawiła się nawet melodeklamacja, muszę jednak nadmienić, że wciąż była to muzyka urzekająca swoją niewymuszoną melodyką, przemyślanym wykonaniem i operująca odpowiednim klimatem. Wszystkie poszczególne nagrania na 'A Toast To Panama Red' cechowała pewna niebanalna przebojowość.
Muszę przyznać, że tu i ówdzie niektóre motywy przywodziły na myśl 'Choice Cuts', ale jednocześnie dowodziły, że Master's Apprentices wciąż się rozwija, ewaluuje w stronę coraz ambitniejszych rejonów. Ciekawe, co zespół miałby do zaoferowania na kolejnych płytach, gdyby nie fakt, że po wydaniu czwartej w swoim dorobku płyty...przestał istnieć.

Ktoś powie, że Master's Apprentices to tylko echa muzyki grup takich jak Wishbone Ash czy Led Zeppelin, możliwe, że będzie miał rację, mimo to, uważam, że zespół wypracował swój własny styl, że miał do zaproponowania naprawdę porywającą i emanującą szczerym entuzjazmem syntezę wszystkiego tego, co w muzyce rockowej najlepsze.
Jak już nieraz wspominałem - nie potrafię fachowo pisać na temat muzyki, dlatego jak ktoś nie wierzy, niech najlepiej posłucha obu płyt i się przekona.

P.S. Czekam niecierpliwie kiedy wreszcie ktoś wyda wszystkie cztery płyty Master's Apprentices w pełnej glorii na pojedynczych CD. Jak na razie pojawił się debiut wznowiony przez Aztec Music. Jednak mając w pamięci co owa firma zrobiła z płytą Tamam Shud 'The Goolutionites And The Real People', boję się, że znowu mogłaby zawieść ich kontrola jakości.

sobota, 2 stycznia 2010

LOVE SCULPTURE

FORMS AND FEELINGS (1969)

Ze wstydem muszę przyznać, że tytuł ten odkryłem dla siebie kilka dni temu, mimo że płytę grupy Love Sculpture 'Forms And Feelings' znam od blisko roku. Inna sprawa, że to nie pierwszy i zapewne nie ostatni przypadek, gdy muzyka dociera do mnie ze sporym opóźnieniem. Chyba jednak tak musi być. Nie żebym narzekał, bo dzięki temu pozostaje szczęśliwa świadomość, że jeszcze wiele przede mną do odkrycia, że jeszcze wiele czeka mnie muzycznych niespodzianek i ekscytacji na długie miesiące.

Co do samej muzyki - drugi i jednocześnie ostatni w dorobku Love Sculpture LP to bardzo wysoka półka. Dave Edmunds jawi się tutaj jako gitarowy wirtuoz, natomiast słuchając sekcji rytmicznej mam uczucie, że gra z niebywałą fantazją, chociaż dosyć oszczędnie i bez zbędnego kombinowania. Tak więc mamy do czynienia z idealnie zgranym triem.





1. In The Land Of The Few
2. Seagull
3. Nobody's Talking
4. Why (How Now)
5. Farandole
6. You Can't Catch Me
7. People People
8. Mars
9. Sabre Dance


Na płycie zespół zaproponował sporo przeróbek. Jest tutaj utrzymana w rytmie walca trochę żewna i pretensjonalna ballada 'Seagull' Paula Kordy. Jest 'You Can't Catch Me' Chucka Berry'ego.
Znajdują się kompozycje klasyczne - 'Farandole' Georges Bizeta, 'Mars' z suity 'Planety' - nota bene utwór, który wyjątkowo upodobali sobie wykonawcy rockowi, oraz najważniejszy i najpopularniejszy na albumie 'Sabre Dance' czyli 'Taniec z Szablami' Arama Chaczaturiana.
'Sabre Dance' jest jedną z najsłynniejszych kompozycji w historii muzyki, Love Sculpture nie odchodząc daleko od oryginału, nadali mu cechy hard-rockowego zgiełku. Efekt jest oszałamiający. Można to wykonanie postawić obok 'Rondo' grupy The Nice.
Nie dziwne, że utwór odniósł duży sukces i uczynił z grupy na bardzo krótko gwiazdę.

Także kompozycje oryginalne, przeważnie autorstwa współproducentów płyty, są nad wyraz udane. Mamy więc takie ciekawostki jak otwierający płytę przebojowy 'In The Land Of The Few' z chwytliwym refrenem, poprzedzony krótką introdukcją na klawesynie. Potem ciężki i mroczny 'Nobody's Talking'. Tak samo jak w 'In The Land Of The Few' tak i tutaj głos wokalisty jest lekko przetworzony. Następnie powolny 'Why (How Now)' w drugiej części przeradzający się w instrumentalną mantrę, w tle pojawiają się dochodzące jakby z oddali wokalizy.

'Forms And Feelings' to płyta bogata w pomysły, wielobarwna, trudno się nudzić przy takiej muzyce, to przecież tylko trzech młodych muzyków, a całość brzmi bogato i potężnie.
Dave Edmunds tworzy na gitarze dźwięki, które wówczas mogły zaskakiwać i budzić podziw. Wystarczy posłuchać złowróżebnego 'Mars'. Dla odmiany w 'You Can't Catch Me' zespół nawiązuje do stylistyki Ten Years After. W 'People People' słychać echa muzyki z pierwszej połowy lat sześćdziesiątych, szczególny nacisk położono tutaj na tak charakterystyczne dla tamtego okresu harmonie wokalne.
Pomimo tak różnej biegunowości 'Forms And Feelings' jest płytą spójną i przemyślaną.

Do wydania CD dodano między innymi singlową, zupełnie inną wersję 'Sabre Dance' oraz drugą stronę tegoż singla 'Think Of Love' - piosenkę niepublikowaną na LP. Ciekawostką jest fakt, że na oryginalnym brytyjskim LP brak kompozycji 'Mars', która dostępna jest w wersji amerykańskiej 'Forms And Feelings'. Na szczęście wytwórnia Esoteric uwzględniła ten istotny drobiazg i kompakt jest odpowiednikiem amerykańskiego LP.

Po raz nie wiem który ciśnie mi się na usta pytanie - dlaczego dzisiaj nikt nie gra tak wspaniale? Z taką finezją, wyobraźnią i tak oryginalnie. Dlaczego obecnie w muzyce brakuje elementu ryzyka i chociażby odrobiny szaleństwa, jak to było kiedyś? Co się stało z muzyką popularną przez ostatnie czterdzieści lat?

poniedziałek, 14 grudnia 2009

WRITING ON THE WALL

THE POWER OF THE PICTS (1969)

Ponad rok zabierałem się do opisania płyty Writing On The Wall. Nie żebym przez ten czas doznał olśnienia i dojrzał coś, czego być może nikt wcześniej nie dostrzegł, ale jak pisać to od serca, nie na siłę.

Przede wszystkim jedno się rzuca w oczy słuchając 'The Power Of The Picts', zespół proponował rozwiązania, jakie dopiero kilka miesięcy później można było usłyszeć na płycie 'In Rock' grupy Deep Purple.
Przykład? Wystarczy posłuchać finału rozbudowanej kompozycji 'Aries' - spiętrzające się, agresywne, grane z dużą dynamiką dźwięki organów Hammonda i śpiew Linnie Patersona, zabrakło tylko charakterystycznego dla Iana Gillana krzyku i wypisz wymaluj mamy końcową część 'Child In Time' słynnego kwintetu. Nie jest to chyba bez znaczenia, bowiem 'In Rock', a w szczególności znajdujący się tam 'Child In Time' uważany jest za jeden z kamieni milowych muzyki rockowej.

Niczego też nie zamierzam odbierać płycie Deep Purple, gdyż sam bardzo cenię ten tytuł, ale przykład ten pokazuje, że wiele ciekawych idei rodziło się wówczas na muzycznym poboczu, na muzycznych obrzeżach.

Co do zawartości płyty Writing On The Wall - zespół zaproponował swój wariant ciężkiego rocka, dokładając cegiełkę do, wówczas rodzącego się, gatunku. Pierwszy na CD utwór 'Bogeyman' rozpoczyna się w sposób zaskakujący - od ludowej przyśpiewki z akompaniamentem akordeonu. Ten sielski nastrój zostaje nagle zaburzony przez wejście zespołu, mocny rytm wspomagany jest przez klawinet, natomiast kulminacją każdej zwrotki jest krzyk wokalisty.

Druga kompozycja we wstępie cytuje 'Mars' Gustava Holsta z suity 'The Planets', ale potem następuje zwolnienie toku narracji i kwintet proponuje własną kompozycję z niepokojącą deklamacją wokalisty z tłem muzycznym, które zaburzane jest dynamicznymi wejściami zespołu.

Mógłbym długo pisać takie truizmy, ale nie ma to najmniejszego sensu, dlatego postaram się podać tylko esencję.
W niezbyt złożonych kompozycjach dominują brzmienia organów Hammonda, ostre i na swój sposób finezyjne partie gitary elektrycznej oraz ciężka i dość ruchliwa sekcja rytmiczna. Utalentowani muzycy czynią proste pod względem konstrukcji utwory interesującymi, dzięki czemu nawet przez chwilę nie nużą, za to zachwycają i intrygują posępną atmosferą, a także dużą intensywnością wykonania.
Osobną kwestię stanowi głos Linnie Patersona, bez wątpienia zainspirowanego przez Arthura Browna. Nawet w spokojniejszych fragmentach jego interpretacje wokalne są pełne pasji, a Linnie Paterson nie oszczędza gardła. Bardzo lubię jego pełne grozy wrzaski i pokrzykiwania.





1. Bogeyman
2. Shadow Of Man
3. Taskers Successor
4. Hill Of Dreams
5. Virginia Water
6. It Came On A Sunday
7. Mrs. Coopers Pie
8. Ladybird
9. Aries


Skład


Linnie Paterson - Vocals
Willy Finlayson - Guitar
Jake Scott - Bass Guitar
Jimmy Hush - Drums
Bill Scott - Hammond Organ, Piano, Clavinet


Gdybym miał wskazać swoje ulubione nagrania z tej równej i spójnej płyty wskazałbym porywający 'It Came On A Sunday' - świetny utwór z prostą i melodyjną linią basu obudowaną partiami gitary i wypełniającymi tło organami Hammonda. Zwraca uwagę instrumentalne interludium, w którym wspomniane dwa instrumenty prowadzą ze sobą rodzaj dialogu.

Natomiast najciekawsze nagranie stanowi wspomniany już 'Aries' będące interpretacją nagrania amerykańskiej grupy The Zodiac z płyty 'Cosmic Sounds'. W wersji Writing On The Wall piosenka została nie tylko rozbudowana względem oryginału, ale także zyskała bardziej nerwowy, niepokojący charakter.
Grupie udało się osiągnąć taki efekt dzięki melorecytacjom wokalisty oraz instrumentalnym tematom, z potężnymi tonami organów Hammonda w roli głównej, stanowiącymi rodzaj spoiwa dla poszczególnych wątków. Grający na organach Bill Scott dodawał muzyce niespotykanej wręcz ekspresji. Dla odmiany w środkowej części na plan pierwszy wysuwa się gitara elektryczna proponując swobodną improwizację na tle równie stonowanej sekcji rytmicznej, było to preludium do ekstatycznego finału z zatrwożonym, bliskim krzyku głosem wokalisty oraz ponownie dominującymi nad całością dźwiękami organów Hammonda.

Wiem, że to wszystko wygląda banalnie na monitorze, ale jest to jeden z ciekawszych utworów, z jakimi miałem możliwość zetknąć się, robiącym duże wrażenie.





Album, który powstał w nie najlepszym studiu i zapewne bez wielkiego budżetu, mimo pewnych niedociągnięć realizatorskich, charakterystycznych dla produkcji z rockowego podziemia tamtych czasów, ma w sobie coś fascynującego, porywającego, ekscytującego.

"The Power Of The Picts' tak jak album grupy Arcadium 'Breathe Awhile' ukazał w się w listopadzie 1969 wydany przez tę samą wytwórnię, czyli Middle Earth.

Na moim wydaniu wytwórni Repertoire Records nie wiedzieć czemu przestawiono kolejność nagrań. Tak więc cztery pierwsze nagrania wylądowały na końcu, zaś pięć kolejnych z drugiej strony oryginalnego LP przesunięto na początek. Muszę nawet przyznać, że ma to sens. Trochę dziwi bowiem oryginalny układ tych kompozycji, gdzie pierwszą stronę LP wieńczy 'Aries', natomiast na drugiej stronie nie ma już TAK mocnego punktu kulminacyjnego.
Dzięki zabiegowi niemieckiej wytwórni album zyskał na dramaturgii ponieważ CD otwiera idealny wręcz na początek 'Bogeyman', a potem napięcie rośnie.
Rzecz jasna, to tylko moje odczucia, zapewne wynikłe z przyzwyczajenia do edycji kompaktowej tego dokonania.

Aha. Jeszcze tradycyjnie na koniec dodam, że do wydania kompaktowego dorzucono dwa nagrania pochodzące z singla 'Child On A Crossing - Lucifer Corpus'. Intrygująca jest szczególnie druga z tych kompozycji. Bez wątpienia jednak, tak jak w przypadku singla grupy Arcadium, tak i w tym przypadku, te dwie piosenki mogłyby śmiało znaleźć się na płycie długogrającej, są doskonałym dopełnieniem 'The Power Of The Picts'.

wtorek, 18 sierpnia 2009

EARTH AND FIRE 1970




1. Wild And Exciting
2. Twilight Dreamer
3. Ruby Is The One
4. You Know The Way
5. Vivid Shady Land
6. 21th Century Show
7. Seasons
8. Love Quiver
9. What's Your Name

Skład

Jerney Kaagman - Lead Vocals
Chris Koerts - Guitar
Gerard Koerts - Guitar, Keyboards
Hans Ziech - Bass Guitar
Cees Kalis - Drums


Holenderski zespół Earth And Fire na przestrzeni 12 lat nagrał osiem płyt, ale tak na prawdę dla rockowego ucha liczą się tylko dwa-trzy pierwsze, mające większe ambicje, tytuły.

Debiut to majestatyczne, nieco pretensjonalne dokonanie o lekko baśniowym zabarwieniu, dominującymi instrumentami były organy Hammonda i gitara. Grupa posiadała łatwość w komponowaniu chwytliwych, ale niegłupich melodii, zaś blasku dodawał im kobiecy głos Jerney Kaagman. Muszę przyznać, że czasem owe kobiece wokale okazywały się ciekawsze i bardziej na miejscu niż męskie. Okazuje się, że na przełomie tamtych lat bardzo dużo pań brało na siebie obowiązki wokalne, że ten okres w muzyce nie należał wyłącznie do mężczyzn.

Przy okazji - czym różni się art-rock od rocka progresywnego? Jedni uważają, że niczym, że oba terminy odnoszą się do tego samego rodzaju muzyki. Inni natomiast twierdzą, że różnice są i to dość wyraźne.
Muszę przyznać, że sam nie bardzo wiem o co w tym wszystkim chodzi. Mogę jedynie zgadywać.
Progresywny rock jest chyba w większym stopniu syntezą różnych odmian muzyki, nieco bardziej opiera się na psychodelicznym dziedzictwie. Natomiast art rock jest chyba delikatniejszy, spowity baśniową aurą.
Oczywiście to tylko moje domysły. Lecz jeśli tak jest, to płyta Earth And Fire doskonale spaja oba nurty.

Muzyki wypełniającej ten album słucha mi się naprawdę wybornie. Z jednej strony potężne brzmienie, z drugiej zaś trochę uśmiechu, wyraźnej radości z wspólnego, młodzieńczego grania.

Mam uczucie - być może mylne - że obecnie grupom grającym taką muzykę trochę brakuje dystansu, ale przede wszystkim polotu wykonawczego. Wszyscy chcą być poważni na siłę, efekt natomiast jest raczej zabawny i nudny. Nie raz o tym wspominałem i za pewne jeszcze nie raz wspomnę.

Wracając do Earth And Fire. Ciekawym pomysłem jest grupowe odśpiewywanie refrenów, niemal skandowanie. Głos wokalistki przypomina barwą Mariske Veres z pochodzącej także z Holandii grupy Shocking Blue.

Przykuwającą uwagę, pomysłową okładkę brytyjskiej wersji LP zaprojektował Roger Dean. Dla odmiany holenderska edycja płyty posiadała kopertę zrobioną na wzór pudełka zapałek.

sobota, 11 kwietnia 2009

TAMAM SHUD

EVOLUTION 1969
GOOLUTIONITES AND THE REAL PEOPLE 1970


Zdarzają się takie płyty, które traktuję z wielkim namaszczeniem. Do takich płyt należą dwa albumy nagrane przez australijską formację Tamam Shud.

Zapewne większość kojarzy Australię przede wszystkim z grupą AC/DC. Tymczasem na wiele lat przed tym popularnym zespołem, pojawiło się tam mnóstwo formacji, które przeszczepiły na swój grunt pierwiastki brytyjskiego rocka. Jednymi z pionierów w tej dziedzinie był kwartet Tamam Shud. Można chyba przyjąć, że w Australii to właśnie ten zespół był pionierem rocka w jego cięższej odsłonie, dopiero później na scenę wkroczyły grupy takie jak Master's Apprentices, zespół, który pierwszy album wydał jeszcze w 1967 roku, a także Blackfeather czy Buffalo.





Kwartet nagrał na przestrzeni dwóch lat zaledwie dwie, za to udane płyty.

Piosenki na płycie 'Evolution' zostały stworzone przez grupę do filmu pod tym samym tytułem.
Był to zbiór dwunastu gitarowych, dość krótkich, porywających kompozycji, które cechuje duża energia i pełne żaru, rzetelne wykonanie, dzięki czemu nawet spokojniejsze fragmenty brzmią dynamicznie, całość zaś zwraca uwagę udanymi, przebojowymi melodiami. Czuć tutaj radość grania.
Trudno wskazać ciekawsze nagrania, bo wszystkie robią dobre wrażenie.

Co mogę napisać? Prym wiodły dwie gitary wspierane przez sekcję rytmiczną.
Jak większość zespołów w tym czasie, tak i Tamam Shud tworzyli swoje kompozycje improwizując. Improwizacja to była podstawa ówczesnej muzyki rockowej, punkt wyjścia przy tworzeniu materiału.
Naturalne, chropowate brzmienie 'Evolution' oraz kolejnej płyty sugeruje, że zapewne nie dopracowywano ich w sposób drobiazgowy podczas pracy w studiu. Podejrzewam, że zespół nagrywał piosenki na żywo, za jednym podejściem, potem zaś wybierał najlepszą wersję i ewentualnie nanosił nieliczne poprawki, jeśli zaś dodamy do tego biegłość wykonawczą muzyków, którzy nie musieli się cackać z każdym dźwiękiem przez pięć godzin, otrzymamy muzykę emanującą autentycznością.





1. Music Train
2. Evolution
3. I'm No One
4. Mr Strange
5. Lady Sunshine
6. Falling Up
7. Feel Free
8. It's A Beautiful Day
9. Jesus Guide Me
10. Rock On Top
11. Slow One And The Fast One
12. Too Many Life


Skład -

Lindsay Bjerre - Guitar, Vocals
Peter Barron - Bass Guitar
Dannie Davidson - Drums
Alex Zytnic - Guitar



Opatrzony intrygującym tytułem drugi - i niestety ostatni - album był w stosunku do poprzednika dużym krokiem naprzód. LP 'The Goolutionites And The Real People' został pomyślany jako całość. Jest to rodzaj dzieła koncepcyjnego, główny temat dotyczy zaś - jeśli się nie mylę - ekologii. Na całe szczęście nie jest to jeszcze to koncepcyjne podejście, jakie kilka lat później będą serwowały nam zespoły art-rockowe.
Mamy więc powracający, zaśpiewany z akompaniamentem gitary elektrycznej, niepokojący temat. Pierwsza część przechodzi w dynamiczny i zagrany w szybkim tempie 'They’ll Take You Down On The Lot'. Następnie zespół zaproponował lekko rozkołysany 'I Love You All'.

Z kolei apokaliptyczny 'Heaven Is Closed' przykuwa uwagę potężnym brzmieniem refrenu i dostojnym śpiewem wokalisty, kontrastującym z wyciszoną, kameralną zwrotką. Obok finałowego nagrania jest to najlepsza piosenka na płycie. Atmosferę niesamowitości potęgują nagłe wejścia monumentalnych uderzeń gitary i fortepianu.

Kolejne dwa nagrania to ciężki, powolny 'A Plague' z instrumentalną partią w drugiej części oraz chwytliwy i rytmiczny 'Stand In The Sunlight', po czym następowała chwila wytchnienia w postaci przepięknego, refleksyjnego 'Take A Walk On A Foggy Morn'. Szkoda, że to tylko dwie minuty grania, fragment stanowi niemal wprowadzenie do finału płyty.

Dochodzimy do drugiej części głównego tematu. Lindsay Bjerre śpiewa w przejmujący, melancholijny sposób, wsparty towarzyszącymi mu subtelnymi dźwiękami gitary elektrycznej.
Nagle następuje pauza - chwila ciszy i pojawia się zagrywka gitary. 'Goolutionites Theme Part Two' to kompozycja rzeczywiście elektryzująca swym urokiem.
W środkowej, improwizowanej części następuje zwolnienie, uspokojenie, po czym zespół znowu zaczyna zwiększać tempo i powraca grany unisono przez muzyków główny motyw kompozycji.

Szczególny podziw budzą pełne inwencji partie gitary młodego Tima Gaze'a.

Na koniec muszę wspomnieć o nowej, wzbogaconej o masę bonusów kompaktowej edycji wytwórni Aztec Records, która w mojej ocenie niestety nie brzmi najlepiej oraz - co jest karygodne - posiada skrócony o kilka sekund drugi utwór 'They’ll Take You Down On The Lot', w którym bezceremonialnie wycięto zakończenie. Jak tak można? Jestem w stanie żyć bez bonusów, natomiast z pociętymi nagraniami nie jest mi zbyt przyjemnie.





1. The Goolutionites (And The Real People)
2. They’ll Take You Down On The Lot
3. I Love You All
4. Heaven Is Closed
5. A Plague
6. Stand In The Sunlight
7. Take A Walk On A Foggy Morn
8. Goolutionites Theme Part One
9. Goolutionites Theme Part Two


Skład -

Lindsay Bjerre - Guitar, Vocals
Peter Barron - Bass Guitar
Dannie Davidson - Drums
Tim Gaze - Lead Guitar, Piano