wtorek, 12 lipca 2011

BLONDE ON BLONDE

CONTRASTS (1969)

Już prawie zapomniałem, że prowadzę tego bloga. Mimo to, cały czas trzymam rękę na pulsie i słucham jak najwięcej to możliwe klasycznych rockowych płyt. Tylko makabryczna pogoda powoduje, że nie chce mi się wysilać mózgownicy oraz zasiadać do klawiatury komputera.

Nietrudno spostrzec, że na moim blogu dominującym rocznikiem jest rok 1969. Bynajmniej nie jest to jakieś perwersyjne założenie, że tak ma być, a jedynie przypadek spowodowany tym, że muzyka, która powstawała w tym konkretnym roku bardzo mi odpowiada i jest dość wdzięcznym tematem do różnych przemyśleń. Po za tym to w tym i w kolejnym roczniku jak w soczewce skupiło się wszystko to, co w muzyce popularnej najlepsze.

Przede wszystkim co się wówczas udawało, to łączenie różnych gatunków muzycznych w jedną spójną całość i nasycanie tego jakąś trudną do opisania tajemniczą aurą. Nieważne czy była to zwykła popowa piosenka czy też dynamiczny heavy-rockowy utwór. Niemal zawsze efekt był bardziej niż intrygujący.
Eksperymentowano wtedy ze wszystkim, co tylko możliwe. Z techniką nagraniową - na przykład odwoływanie się do twórczości awangardowej. Aranżacjami - różne odmiany muzyki i instrumentarium służyły przy opracowywaniu kompozycji. Formą - chociażby zmienność wątków melodycznych i rytmicznych. Te wszystkie patenty, które wówczas wprowadzono, dały zupełnie nową, oryginalną jakość i chyba później już tylko nieznacznie były modyfikowane.

Właśnie jedną z takich wzorcowych płyt z 1969 roku jest debiutancki LP grupy Blonde On Blonde 'Contrasts' wydany przez Pye Records.
Dla mnie jest to płyta idealna. Jedna z tych, które zauroczyły mnie od pierwszego przesłuchania, mimo że właściwie zespół nie zaproponował nic odkrywczego. Ale jak to jest cudownie zagrane. Dodatkowo klarowna produkcja uwypukla kolorystykę wszystkich nagrań, mimo że zaaranżowanych oszczędnie, to jednak posiadających niemal plastyczne bogactwo barw i odcieni. Wszystko to razem przepełnione jest tym delikatnym, psychodelicznym nastrojem, tak typowym dla ówczesnego brytyjskiego muzycznego undergroundu.





1. Ride With Captain Max
2. Spinning Wheel
3. No Sleep Blues
4. Goodbye
5. I Need My Friend
6. Mother Earth
7. Eleanor Rigby
8. Conversationally Making The Grade
9. Regency
10. Island On An Island
11. Don't Be Too Long
12. Jeanette Isabella


Skład


Ralph Denyer - Guitar, Vocals
Les Hicks - Drums, Percussion
Richard Hopkins - Bass Guitar, Organ, Piano, Harpsichord, Cornet, Celeste, Whistle
Gareth Johnson - Guitar, Sitar, Flute


Czego tu nie ma.
Od nieco folkowych piosenek w rodzaju 'Don't Be Too Long' czy też nawiązującego do muzyki dawnej 'Island On An Island'. Poprzez fragmenty nasycone elementami muzyki Wschodu jak 'Spinning Wheel'. Na cięższych brzmieniach kończąc.

Nie będę zbyt oryginalny jeśli stwierdzę, że najważniejszym utworem na tej fantastycznej płycie wydaje się być rozpoczynający album 'Ride With Captain Max'.
Utwór można podzielić na trzy segmenty. Wstęp i zakończenie - czyli dynamiczny, hard-rockowy motyw z wprost niesamowitymi gitarowymi popisami na tle równie doskonałego riffu. Dwa zaśpiewane z towarzyszeniem akustycznej gitary przerywniki. Natomiast w środkowej części zespół zaproponował porywające interludium, w którym pojawiały się organy Hammonda tworzące razem z ostrą gitarą elektryczną rodzaj dwugłosu. To wszystko w ciągu pięciu minut. ZAISTE GENIALNE.
Momentami tylko odnoszę wrażenie, że zespół tworząc 'Ride With Captain Max' był pod wpływem pierwszej części 'Oh Well' Fleetwood Mac. Sugeruje to rozmieszczenie części akustycznych i elektrycznych oraz ich sposób wykonywania. Ale może przesadzam?

Na debiutanckiej płycie długogrającej grupa dość często szukała natchnienia dla swojej twórczości w folku. Te wpływy słychać wyraźnie w kilku utworach zawartych na albumie.
Na przykład we wspomnianym 'Island On An Island' wzbogaconym dźwiękami fujarki. Ale także w zaśpiewanym jedynie z akompaniamentem gitary klasycznej 'Don't Be Too Long'. We wstępie tej piosnki wprowadzono zapowiedzi płynące z głośników portu lotnieczego. Także wieńcząca płytę przepiękna, hipnotyzująca cudowną melodyką rockowa ballada 'Jeanette Isabella' powstał z wyraźnej fascynacji sceną folkową.

Akustyczne brzmienia na 'Contrasts' wręcz dominują.
Na przykład - w zaskakującej wersji 'Eleanor Rigby' grupy The Beatles stylizowanej na muzykę hiszpańską. Zwraca uwagę, co oczywiste, gitara grająca flamenco oraz charakterystyczne partie trąbki. Jest w tej wersji coś rzeczywiście przejmującego, chociaż wiadomo - wybitnego oryginału najnormalniej w świecie nie można przebić. Ale grupie udało się wybrnąć z tego zadania na medal.

Także intrygujący i na swój sposób mroczny 'Mother Earth' to asymilacja niespokojnych, akustycznych klimatów z potężnymi wejściami organów Hammonda oraz ostrej gitary elektrycznej i pełnego dramatyzmu, podniosłego śpiewu. Tu już mamy ewidentnie progresywne zapędy.

Z kolei 'Spinning Wheel' to zagrana w szybkim tempie piosenka ozdobiona natarczywymi dźwiękami sitaru. Warto zwrócić uwagę, że zamiast zwyczajowej w tych okolicznościach tabli, rytm nabija perkusja. Kompozycję wzbogacono partią fletu poprzecznego.
Może nie do końca udana, chociaż przyznać trzeba sympatyczna, była przeróbka piosenki Incredible String Band 'No Sleep Blues' - pochodzącej z drugiego LP '5000 Spirits Or The Layers Of The Onion' - w interpretacji Blonde On Blonde nosząca cechy muzyki country. Skoczna i lekka zwrotka skontrastowana została z sennym, odrealnionym refrenem.

Bardzo dobrym przykładem popowej czy może pop-psychodelicznej piosenki był opracowany z pomocą klawesynu 'Goodbye'. Natomiast 'I Need My Friend' to już psychodeliczne granie na całego. Świetna ostro przesterowana gitara i mocno wybijany, prosty rytm plus schowane w tle dźwięki fortepianu. Wydaje się oczywiste, ale kwartet wytworzył tutaj ciekawą, posępną atmosferę.

Nie jestem znawcą muzyki klasycznej, ale w opracowanym na klawesyn i gitarę klasyczną 'Regency' słychać inspiracje twórczością Johanna Sebastiana Bacha.

Tak więc nie była to być może muzyka nowatorska, a nawet bym powiedział, że momentami można odnieść wrażenie, że lekko już nieaktualna, ale duch tego wszystkiego co się wtedy w muzyce rockowej działo powoduje, że otrzymaliśmy solidny i interesujący materiał. Ponad to słuchając tego dzieła stwierdzam, że w zbieraniu płyt kompaktowych jest sens i warto czasem poświęcić tych parę groszy, żeby móc z dumą postawić CD na półce.
Jako puentę dodam, że grupa po niewielkiej, jednak istotnej zmianie składu nagrała jeszcze dwie płyty, z których wydany już dla innej wytwórni 'Rebirth' z 1970 roku przez wielu uważany jest za najlepsze dokonanie kwartetu.