Swoim zwyczajem dodałem mnóstwo okładek płyt, które tradycyjnie czekają na zawiłe i nic nie mówiące opisy. Gdy widzę, jak wiele płyt wartych jest wzmianki, a których pewno nie zdołam opisać nawet za tysiąc lat, to nachodzi mnie refleksja, czy warto się tak rozdrabniać przy tych nieporadnych recenzjach. Jak dobrze byłoby znać choć trochę zagadnień związanych z muzyką. Jak wiele by wówczas takie opisy zyskały. Tymczasem narzucona przez samego siebie nieco sztywna zasada prezentowania płyt, nie pozwala mi na nieco większą swobodę traktowania tematu.
Po za tym wiele wspaniałych dokonań jest mimo wszystko dość trudnym orzechem do zgryzienia i póki co, nie wiem jak się za te dzieła zabrać.
Sprostowanie.
Otóż przy okazji opisu płyty Norman Haines Band 'Dan Of Iniquity' stwierdziłem błędnie jakoby nie doczekała się ona nigdy oficjalnego wznowienia. Otóż błąd. Okazuje się, że album ukazał się jak najbardziej oficjalnie w 1993 roku wydany przez Shoestring Records. Nakład był limitowany i numerowany oraz zawierał autograf samego Normana Hainesa.
Tak więc przepraszam za pochopne i niesprawdzone informacje.
poniedziałek, 28 marca 2011
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Po pierwsze primo, Twoja robota ma sens, bo dzięki takim miejscom jak Twój blog można dowiedzieć się o różnych ciekawostkach, na które człowiek by sam nie wpadł z powodu choćby ograniczonego czasu, jaki ma doba. Poza tym, jako że muzyki lat 60/70 słucham raczej wyrywkowo nie dlatego, że jej nie lubię, tylko właśnie dlatego że cały czas i energię wrzuciłem już gdzie indziej i musiałbym odziedziczyć spadek po jakimś wujku-milionerze, żeby móc rzucić pracę i zająć się słuchaniem płyt. Na razie mi to jednak nie grozi, dlatego z przyjemnością poczytam.
OdpowiedzUsuńA recenzje są – moim zdaniem – ciekawie napisane. Wolę jak się ktoś rozpisze, niż takie coś, co można przeczytać w gazetach: trzy zdania o niczym, zero tytułów piosenek, wierszówka skasowana. Odnoszę wrażenie, że większość autorów recenzji w pismach najzwyczajniej nie słucha opisywanych przez siebie płyt.
Dla Ciebie może nie ma sensu, dla mnie ma (trochę to złośliwe z mojej strony). Dlaczego ? Intrygują mnie opisy (recenzje, refleksje) wyrażające zaangażowanie emocjonalne piszącego, czasami zachwyt przedmiotem. Myślę sobie, skoro komuś tak bardzo się to podoba to coś w tym musi być. Ułatwia to czasami trafienie w wartościową pozycję w przeciwieństwie doszukania na "ślepo". Oczywiście nie wszystkie opinie podzielam, ale nie o to przecież chodzi.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Dziękuję Panowie za miłe słowa. Wiem, trochę się nad sobą użalam. To dlatego, że człowiek nie ma pewności siebie.
OdpowiedzUsuńA propos tego, co napisałeś Marcin o recenzjach z gazet. Wczoraj wpadła mi w ręce 'Polityka' i dwie recenzje autorstwa bardzo cenionego przeze mnie Wojciecha Manna. Niestety były one doskonałym przykładem tego o czym wspomniałeś.
Teraz nie przytoczę treści tych recenzji, ale właściwie to dotyczyły spraw około muzycznych w rodzaju - z kim autor płyty wcześniej występował lub czyje koncerty poprzedzał. Natomiast o samej muzyce było tylko tyle, że jest bardzo dobra.
Ale może to zły przykład, bo Wojciech Mann niestety ma w tym magazynie mało miejsca na swoje opisy, więc musi swoje wynurzenia zamknąć w kilku zdaniach.
Zasadniczo jednak jest tendencja do rozpisywania się na temat historii zespołu i sprawach tego typu, zamiast uczciwego napisania o samej muzyce. Ale to jest właśnie znacznie trudniejsze.
Recenzje Manna w większości numerów Polityki wyglądają podobnie: kilka zdań bez większego znaczenia, jeden czy dwa tytuły i koniec. Odnoszę też wrażenie, że są to recenzje na zamówienie, bo rzadko kiedy są niepochlebne. Z drugiej strony i tak dobrze, że Mann opisuje płyty mniej znanych w naszym kraju muzyków a nie kolejną bździnę Joe Cockera czy Garou.
OdpowiedzUsuńTak właśnie wyglądały dwie jego recenzje, które ostatnio czytałem. W dodatku obie płyty dostały bodajże pięć gwiazdek (czy kropek). Rozumiem, że płyty mogą być bardzo dobre czy nawet podobać się Mannowi, ale...coś podejrzane to wszystko jest. Chyba faktycznie te płyty mają być tak dobre, bo tak sobie życzy wytwórnia.
OdpowiedzUsuńNie wiem czy to on, czy Pęczak, ale ostatnio któryś z nich skrytykował nową płytę Jeffa Becka z gośćmi, w tym jakąś panią na wokalu. Nie przepadam za takimi wydawnictwami, toteż zignorowałem je, podobnie jak Raya Davisa z gośćmi. Wystarczyło mi, że trafiłem na próbkę Santany z podobnego albumu: goście + kowery. I długo czułem niesmak.
OdpowiedzUsuń