poniedziałek, 28 czerwca 2010

PRETTY THINGS

S.F. SORROW (1968)

Gdy jakieś sześć lat temu usłyszałem 'S.F. Sorrow' po raz pierwszy, poczułem rozczarowanie. Sugerując się nazwiskiem producenta płyty oraz nazwą studia, w której została zarejestrowana, liczyłem na muzykę pokrewną stylowi 'Piper At The Gates Of Dawn' Pink Floyd czy może 'Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band' The Beatles. Tymczasem to, co zaproponowała grupa The Pretty Things wydało mi się wtedy strasznie wręcz kuriozalne, a przy tym pozbawione zapadających w pamięć melodii czy motywów.
Tak było zanim przesłuchałem inne płyty ze starym rockiem i dopóki nie zaznajomiłem się z klasycznym rockowym dorobkiem. Potrzeba było tych wszystkich płyt, abym stopniowo dostrzegł całe spektrum barw i pomysłów zawartych na tej niedocenionej w Polsce płycie, a która, jak już dzisiaj doskonale wiadomo, dała początek gatunkowi zwanemu ROCK OPERA i od wielu lat uznawana jest - obok płyty 'Tommy' The Who - za jej prekursora i najdoskonalszego przedstawiciela.

Ilość pomysłów może na początku przytłaczać i wydawać się chaotyczna, jednak po kilku przesłuchaniach okazuje się istotną częścią muzyki tutaj zawartej.
Cenię przeróżne efekty studyjne, które w tamtych czasach uzyskiwano na wciąż skromnym sprzęcie. Wiem jednak, że wielu wykonawców nie do końca potrafiło umiejscowić je w odpowiedni sposób, czasem wstawiając do swoich nagrań na siłę.
W przypadku 'S.F. Sorrow' wszystko jest doskonale wyważone, efekty dźwiękowe współgrają z muzyką, dzięki czemu można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z pozbawioną słabych momentów, frapującą całością.

Ale od początku.
Płyta została nagrana na przełomie 1967 i 1968 roku w studiu Abbey Road. W tym samym czasie grupa The Beatles nagrywała tam 'White Album'. Natomiast zespół Pink Floyd pracował nad drugą płytą 'A Saucerful Of Secrets'.
Co ciekawe, producentem 'S.F. Sorrow' został Norman Smith, który renomę zdobył jako inżynier dźwięku na wczesnych albumach słynnej czwórki z Liverpoolu oraz produkując pierwsze dwie płyty Pink Floyd oraz studyjną część 'Ummagumma'.
W tym samym czasie co Pink Floyd, producent wziął pod swoje skrzydła The Pretty Things. Tak więc Norman Smith nie tylko brał udział w tworzeniu ważnych dzieł muzyki rockowej, ale także miał wpływ na ich kształt ostateczny.





1. S.F. Sorrow Is Born
2. Bracelets Of Fingers
3. She Says Good Morning
4. Private Sorrow
5. Balloon Burning
6. Death
7. Baron Saturday
8. The Journey
9. I See You
10. Well Of Destiny
11. Trust
12. Old Man Going
13. Loneliest Person


Skład


Phil May - Vocals
Dick Taylor - Lead Guitar, Vocals
John Povey - Organ, Sitar, Percussion, Vocals
Wally Allen - Bass, Guitar, Vocals, Wind Instruments, Piano
Skip Alan - Drums
John Charles Alder - Drums


Muzyka komentująca historię głównego bohatera zachwyca swym bogactwem. Stanowi swoisty przegląd tego wszystkiego, co wówczas pojawiło się na rockowej scenie.

Pierwszy utwór 'S.F. Sorrow Is Born' pobrzmiewa elementami muzyki Wschodu - partie gitary akustycznej operujące w skali charakterystycznej dla brzmień instrumentów egzotycznych zestawione są tutaj najprawdopodobniej z brzmieniem sitaru. Natomiast w tle pojawia się melotron oraz grająca w wysokich rejestrach fanfarowa partia trąbki. Trudno to wszystko odszyfrować, więc raczej zgaduję niż poruszam się po pewnej powierzchni.

We wstępie i zakończeniu 'Bracelets Of Fingers' wprowadzono grupową partię wokalną wspartą dźwiękami instrumentów perkusyjnych - kotły oraz blachy - które nadawały temu fragmentowi orkiestrowy wydźwięk. Muszę tutaj nadmienić, że ten pomysł przywodzi mi na myśl późniejszą wokalną introdukcją w 'Bohemian Rhapsody' Queen. Przy czym w 'Bracelets Of Fingers' inaczej zaaranżowano głosy oraz całość posiada nieco senny charakter. Natomiast sam utwór - według mnie zagrany w rytmie walca - ozdobiony został krótkim instrumentalnym interludium ponownie odwołującym się do muzyki Wschodu.

Bardziej rockowy, gitarowy charakter nosiła piosenka 'She Says Good Morning' z agresywnymi grupowymi partiami wokalnymi. Zagrany w powolnym tempie i kolejny raz eksponujący brzmienie sitaru 'Death' przykuwał uwagę mistyczną aurą.

Powrotem do tradycyjnie pojmowanej rockowej piosenki był dynamiczny 'Balloon Burning' z ostrą gitarą Dicka Taylora oraz dobiegającymi z oddali zharmonizowanymi głosami. Chyba trudno ukryć, że grupowe partie wokalne odgrywają na tej płycie dość ważną rolę, co zresztą było dość typowe dla muzyki rockowej lat sześćdziesiątych.

Opartą na prostym rytmie główną część 'Baron Saturday' zaśpiewał złowieszczym głosem gitarzysta Dick Taylor. W chóralnym refrenie wprowadzono zaś natarczywe wejścia melotronu, natomiast dygresyjne interludium zaaranżowane na instrumenty perkusyjne miało w sobie coś z obrzędu, co nie dziwi, wszak tytułowy Baron Sobota, to w religii Voo Doo władca ciemności.

'The Journey' w pierwszej części akustyczny, w części drugiej przeradzał się w instrumentalną improwizację wzbogaconą kolażem krótkich motywów wcześniejszych nagrań.

Według mnie 'I See You' to jeden z kluczowych momentów płyty asymilujący wszystko to, co na płycie najistotniejsze. Nasycona wpływami muzyki orientalnej i awangardowej kompozycja stanowi mariaż akustycznych i elektrycznych brzmień.
Utwór przechodził bezpośrednio w jeszcze wyraźniej czerpiący z poszukiwań twórców muzyki awangardowej 'Well Of Destiny'. Krótka instrumentalna kompozycja oparta została na spreparowanych w studiu brzmieniach uzyskanych poprzez odwrócenie przesuwu taśmy oraz odtworzeniu jej ze zmienioną prędkością. Zabieg stosowany wówczas tak często, jak dzisiaj rysowanie płyt w klubach.

Dynamiczny, zdecydowanie rockowy 'Old Man Going' to porywający riff przesterowanej gitary, narastający refren plus ostry, zadziorny śpiew Phila Maya. Piosenka ta może stanowić wzorzec rockowego utworu.
Pojawiają się opinie jakoby zagrywka gitary akustycznej z tej piosenki, została kilka miesięcy później powtórzona przez Petera Townshenda na płycie 'Tommy' w nagraniu 'Pinball Wizard'.

Płytę podsumowywał zaśpiewany z akompaniamentem gitary akustycznej 'Loneliest Person'. Po tylu dźwiękowych wrażeniach obrazujących pogmatwane losy człowieka, był to w pełni zasłużony i przecież nieunikniony, wyciszony finał.

Pamiętam, gdy kilka lat temu wpadła w moje ręce lista bodajże pięćdziesięciu najlepszych lub najpopularniejszych rockowych oper jakie dotychczas powstały.
Na pierwszym miejscu, nie do końca zasłużenie, znalazł się album Pink Floyd 'The Wall'. Oczywiście dzieło The Pretty Things wylądowało gdzieś w dalszych rejonach owego zestawienia, co wcale mnie nie dziwi, jest to bowiem jeszcze jeden dowód na całkowite ignorowanie lat sześćdziesiątych w naszym kraju i przede wszystkim na niewiedzę naszych dziennikarzy w kwestii muzyki rockowej. Bardziej preferowane są wygładzone, działające na emocje w banalny sposób piosenki niźli rzeczy mniej oczywiste. Naturalnie, w grę wchodzą także od dawna wytarte szlaki, po których porusza się publiczność słuchająca rocka i kształtujące gusta media.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz